czwartek, 10 stycznia 2019

Płomienie czy nie



Czy też ogień w głowie niczym w słynnej sztuce Mayenburga.

Trochę rozumiem tych, którzy twierdzą, że „Płomienie” (reż. Chang-dong Lee) to film o niczym.
Może o Niczym.
Dosłownie.
Bo mogłoby się wydawać, że to zabawa tylko. Jak wiele zresztą narracji, w której mamy do czynienia z niejasnym statusem ontologicznym świata przedstawionego (by nie użyć mego ulubionego terminu – „narracji schizofrenicznej” – gdyż za bardzo odsyła do stanów chorobowych podmiotu opowieści). Bo jest on niejasny (jak wiele zresztą rzeczy w tym filmie, co być może skoryguję po ponownym obejrzeniu, bo jest to jeden z tych, które koniecznie jeszcze raz, ale i tak teraz kilka narzucających się odprysków myśli postaram się). Bo z czym mamy do czynienia? Skoro bohater jest pisarzem i ciągle nie wie, o czym ma być ta jego powieść (koniecznie Faulknera przypomnieć sobie trzeba…ech, ileż tych rzeczy do przypominania, ale to chyba całkiem fajne – takie poczucie, że ciągle jeszcze tyle), to może właśnie śledzimy na ekranie tę jego powieść, co sugeruje scena, gdy siedzi w pokoju Ha-emii (a może to jednak nigdy nie był realny jej pokój, bo przecież u niej ciągle bałagan był i to posprzątanie zagadkowe; no ale na wieszakach sukienki? – ale kto wie, czym się otacza pisarz, gdy stymuluje swą wyobraźnię elementami świata przedstawionego…ale…ale) i wystukuje na maszynie, jedyny raz przy pracy twórczej, i kamera wychodzi z tego pokoiku na poddaszu niczym z jakiegoś paryskiego zakątka twórczego pod dachami kamienic?
Częściej jednak podczas oglądania towarzyszyło mi przekonanie, że z subiektywnym punktem widzenia głównego bohatera mamy do czynienia. Z próbującym rozwikłać meandry świata dojrzewającego Jong-soo’a (czy tak się odmienia?), który przecież przyznaje się w rozmowie z Benem, że kompletnie tego świata nie rozumie (a więc jak by miał o nim opowiadać cokolwiek; takie założenie: twórca powinien mieć ugruntowaną jakąś wizję świata w głowie, a już na pewno znać świat swej opowieści, a ten film pozostawia nas w przekonaniu, że twórca [wcześniej pisarz, bo to Murakami] nie do końca jest pewny, co się tak naprawdę dzieje w jego historii).
Kluczową wydaje się być scena z jedzeniem mandarynek. Urzekająco wiarygodna pantomima Ha-emii. Jak słynne i moje ulubione zakończenie „Powiększenia” Antonioniego (co niektórzy już pewnie się domyślają, dlaczego film mi się podobał J, a dodam, że i „Kosmos” błąkał mi się po zwojach…). Scena(y), która potraktowana metaforycznie (bohaterka nie wie, co znaczy to słowo, a czy Jong-soo ma pojęcie, nie dowiadujemy się…choć jako pisarz…) oczywiście każe nam postawić pytania o charakterze epistemologicznym. I o  tym, moim zdaniem, jest ten film: jak sposób odczytania znaczeń tkwiących w rzeczywistości prowadzić może do nawet najbardziej radykalnych działań, ze zbrodnią włącznie. Nawet, gdy ma się wątpliwości. Pytanie, czy znajomość pojęcia metafory (jeśli bohater przypisywał jej znaczenie tylko w sferze teoretycznoliterackiej) ustrzegłaby Jong-soo przed krwawym czynem, bo może wcześniej by się domyślił, że palenie opuszczonych szklarni, to przenośnia li tylko. Ale przecież cała scena zbrodni też jakoś taka literacka i niosąca za bardzo metaforyczne treści, jakby to pisane było przez tego właśnie młodego niedoświadczonego przecież bardzo pisarza. Bo to jego późniejsze rozebranie do naga, niby motywowane, bo tam ślady krwi na tym ubraniu wszędzie przecież, ale ja chyba jeszcze nigdy takiej sceny nigdzie; a to taki oczywisty znak oczyszczenia, przemiany. Ale co on takiego w takim razie zabija w postaci Bena? Pokusę hedonizmu? Traktowania świata jako przestrzeni zabawy bez względu nawet na (przekraczane?) zasady moralności, bez liczenia się z nimi (być może…). Metafora? Porzućmy (być może na moment) ten metaliteracki trop.
Powróćmy do sceny z jedzeniem mandarynki (epistemologia czy ontologia?).
Subiektywizm postrzegania rzeczywistości, który chyba od samego początku już.
Wyciągając wygrany los z urny Ha-emi znacząco patrzy na Jong-soo. Ona wie? Czy to on jest przekonany, że ona tak patrzyła? I później inicjatywa cały czas jest po stronie Ha-emi, jakby spełniały się skryte pragnienia wstydliwego bohatera, który nigdy by się nie zdobył na tyle odwagi, by zaprosić dziewczynę na piwo. I czeka aż to ona, a sam nic. Nawet scenę „łóżkową” to ona inicjuje, z jego strony nie było śladu inicjatywy. Jemu wystarcza odwagi na masturbację (podczas której pantomimiczna mandarynka jak najbardziej jest konieczna; berg bergiem) tylko i wyobrażanie sobie Ha-emi podczas. W tym pokoiku, w którym wyimaginowanego (?) kota (który być może z późniejszych zdarzeń do wyobraźni twórczej pisarza trafił) dokarmia i w którym przecież tę powieść właśnie pisze. Zasadne staje się pytanie, czy romans (tak to nazwijmy) sprzed powrotu Ha-emi z Afryki (mapa która też w pokoiku na poddaszu przecież, ale to niczego nie dowodzi, jak zresztą i inne porozrzucane ślady różnie mogą być czytane) w ogóle miał miejsce.
Bo przecież później już nic (ciekawe, że bohaterowi nie przeszkadzało to, że Jong-soo bezceremonialnie go uwiodła, ale to że przed dwoma facetami tańczy ekstatycznie odkrywszy piersi już powoduje, że nazywa ją dziwką; jego wyobraźnia już ją zawłaszczyła).
I tak jak status ontyczny romansu staje się wątpliwy, tak w pewnym momencie samo istnienie Ha-emi budzi rozterki. A przede wszystkim staje się źródłem niepokoju bohatera. Jego podejrzeń. Budowania pewnych wyobrażeń o świecie na podstawie nikłych przesłanek. No bo cóż tam takiego było (ładnie prowadzona narracja, tak że uwiedzeni podążamy za sposobem czytania świata przez bohatera i także wierzymy, że coś jest na rzeczy, że to kryminał a nie psychologia)? To że była i zniknęła? Że nie daje śladu życia, zostawiwszy obciążone konto rodzinne? Zbiór fantów w łazienkowej szufladzie (kryminał z seryjnym mordercą, kolejna ofiara, znowu prosta dziewucha nie uwalniająca od znudzenia światem już się przecież pojawiła)? Kot reagujący na swoje imię, kot, który wcześniej nie raczył się przez dwa miesiące pokazać (takich rzeczy, których istnienie jest niepewne jest kilka i to powinno dawać do myślenia wszystkim, którzy nastawieni na obiektywizm narratora przyszli do kina; co najmniej w tym wypadku mamy do czynienia z jeszcze jednym tematem, a mianowicie dotyczącym złudnej pewności człowieka związanej z funkcjonowaniem jego pamięci: studnia w końcu istniała czy nie?) bohaterowi?
Byłaby to w tym momencie opowieść o resentymencie młodzieńca o niezbyt wysokim statusie społecznym. Prekariatu. Bo studia skończył, w wojsku był a dziewczyna ulega hedonistycznej (i nie tylko, bo przecież według wielu badań jej wybór jest jak najbardziej zbieżny z instynktem zachowania gatunku – wybiera się tego, który daje gwarancję utrzymania potomstwa) pokusie bycia z Benem. Być może w centrum opowieści jest scena podczas spotkania towarzyskiego u Bena, podczas którego Jong-soo uświadamia sobie, że taka dziewczyna jak obecna tam kolejna (?) wybranka koreańskiego Gatsby’ego (nie pamiętam jej imienia) nigdy by go nie wybrała. I jego zranione ego kompensuje sobie frustrację z tego powodu wynikającą wplątując jego wyobraźnię w opowieść, w której ten wstrętny młody, piękny i bogaty jednocześnie jest Zły (lubiłem tak sobie kompensować moje bycie belfrem kiedyś gdzieś), bo jakże by inaczej. Jong-soo przecież mówi wcześniej, że nikt w tak młodym wieku uczciwie nie mógł zdobyć tyle kasy. I wprawdzie wszystkie klony Gatsby’ego osiągają życiowy sukces, ale on za to jest moralnie czysty. Więcej – jest także heroicznym mścicielem. I odjeżdża nagi i oczyszczony. Ale zmarznięty J
A soczysta mandarynka nadal jest aktualna. Bo ten resentyment to także ona. Tak samo jak masturbacja.

Ale może to wszystko zdarzyło się naprawdę. I Ben poniósł zasłużoną w pełni śmierć. I w ten sposób ukarany został ten wstrętny bogacz za zbrodnie, za które w tym świecie skorumpowanym przez burżujów kary na pewno by nie poniósł.
A tam jeszcze Korea Północna w tle.
Ale to znowu metafora by była.
Nadciągającej niechybnie rewolucji.


„Płomienie”, reż. Chang-dong Lee