sobota, 7 listopada 2009

Na północ... jak najdalej

Często mam ogromną ochotę rzucić wszystko i zaszyć się na jakimś bezludziu z dala od...

za często
za często jak na fakt, że tego nie realizuję
wszystko wskazuje na to, że jest to tylko mentalna ucieczka od chwilowych kłopotów i infantylne pragnienie życia bezproblemowego
jakby z dala od ludzi nie było problemów

jakbym nie wiedział, że od siebie nie ucieknę

Ten powiększający się rozziew pomiędzy pragnieniem tchórzliwej ucieczki od świata a codziennym biernym przyklaskiwaniem codzienności czasami przysłaniam wejściem w jakąś fikcyjną opowieść, w której bohater w moim zastępstwie boryka się z oddzieleniem od świata.
Takim filmem był rewelacyjny "Into the Wild"...
stąd moja fascynacja "Wielką Ciszą"...
(ciekawe, że żadna opowieść o bezludnej wyspie jakoś szczególnie mnie nie fascynuje)
A wczoraj obejrzałem sobie skromne "Białe szaleństwo"...
tytuł w moim wypadku zniechęcający, sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z opowieścią o zimowych sportach, co mnie jakoś szczególnie nie pociąga; a okazuje się, że w filmie mamy do czynienia z szaleństwem synonimicznym do obłędu, dalekim od beztroskiej zabawy na śniegu

Biel jest wszechogarniająca. Pustka niemal nieskończona. Od czasu do czasu tylko ktoś, kto z dala od innych pielęgnuje jakieś swoje dziwactwo.
Choroba Jomara polega na skłonności do poddawania się całkowitej bierności. Jakże często rozpoznajemy w sobie podobną przywarę. Różnica polega na tym, że znajdujemy w sobie siłę, by pokusę nicnierobienia zwalczyć. Cienka jest granica między chorobą a zdrowiem. Czasami zazdrościmy (no może liczba mnoga nie jest uzasadniona - zazdroszczę) tym, którzy do tego stopnia mają w nosie świat ich otaczający, że niezależnie od konsekwencji (oczywiście nie mam na myśli tych, którzy dzięki troskliwości otoczenia będą jakoś przed światem usprawiedliwieni) odwracają się do ściany i nie chcą zrezygnować ze stanu leżenia. Jak Jomar...
A gdy już postanowił coś zdziałać, to z kolei całkowicie biernie przyglądał się, jak płonie - całkiem dosłownie - jego dotychczasowe życie. I ruszył na północ.
Odwrócić się do ściany.
Albo obrócić się na północ i ruszyć przed siebie.
Przez śnieżną pustkę.
Wielką śnieżną ciszę.
Spośród ludzi, których spotyka dla mnie najważniejszy był staruszek w wigwamie na środku zamarznietego jeziora. Na tej małej przestrzeni miał wszystko, czego potrzeba człowiekowi oczekującemu na śmierć. Mógł spokojnie leżec i smażyć na ognisku łowione w przerębli ryby popijając je gorzałką dostarczaną mu przez zapobiegliwą córkę. Z pełną świadomością, że życie pozostać musi tajemnicą.
Spodobała mi się jedna jego cecha. Gdy Jomar dopytywał się, czy ktoś jest w wigwamie, nie odpowiadał mając nadzieję, że jego milczenie spowoduje odejście nieproszonego gościa.
Nie był spragniony wizyt czy kontaktu z innymi ludźmi.
Zresztą nie on jeden w tym filmie.
Inni ludzie to tylko kłopot.
Zdecydowanie bardziej interesujący jest samotny pobyt na środku jeziora pośród zaśnieżonych gór.
Taka śmierć także jest zdecydowanie...interesująca?...
śmierć jest niezauważalna

Specyficzna symbolika. Specyficzne skojarzenia.
Życie od śmierci oddziela gruby lód. Jego topnienie - będące przyczyną śmierci - zapowiada nadejście wiosny. Spotkanie ze śmiercią jest niczym spojrzenie w wodną czeluść znajdującą się pośrodku topniejącego lodu. Śmierć wyłaniająca się z królestwa nieświadomości...

tak naprawdę to tam żadnej ciszy nie było: albo wiał całkiem głośno wiatr, albo można było posłuchać niezłej muzyki
Wielka śnieżna cisza - podoba mi się...

Podobieństwo do "Prostej historii" jest oczywiste, ale ta opowieść jest prostsza.

"Białe szaleństwo", reż. Rune Denstad Langlo

niedziela, 1 listopada 2009

Perwersja w cieniu stalowni

A może nawet nie w cieniu - a w bezpośrednim kontakcie... bo niemal wchłonięty przez stalowe płyty wyznaje Martin swą zbrodnię rodem z Dostojewskiego (Domalewski ma przed sobą niezłą przyszłość wydaje mi się... nie tylko na podstawie roli w tej sztuce; bardzo podobał mi się w tak krytykowanym "Poskromieniu..."; poczekajmy...).

Trzy znaczące elementy scenografii: ogromne płyty chyba przeznaczone na kadłuby okrętów (zapewne wojennych), stół, przy którym gromadzi się rodzina niczym do ostatniej wieczerzy (choć na tę ostatnią trzeba nam poczekać do końca sztuki) i platforma, na której trzy Szekspirowskie wiedźmy sygnalizują kontekst historyczny.

ogromne, nieruchome, martwe płyty i grupa mocno powiązanych ze sobą emocjonalnie ludzi
martwe płyty ciążące niczym fatum nad ludzkim losem
Wszystkie podstawowe decyzje, które podejmuje się w tej rodzinie, podporządkowane są dobru fabryki. To ona jest podmiotem narzucającym swa wolę rodzinie Essenbeck.
Rodzinie?
Łączy ich wspólny interes i ewentualnie geny...
Jest to dom, w którym nie liczy się człowiek, nie mówiąc o jego wolności wyboru...
i kompletnie bez znaczenia jest system polityczny, z którym aktualnie mamy do czynienia. Niektórym widzom brakuje w tym spektaklu szerszego tła związanego z kontekstem nazistowskim. Dla mnie są to takie same demony historii jak inne. Tyle że w tym wypadku są w tle.. Bo bardziej zatrważające moim zdaniem jest to, że wszelkie decyzje przesądzające o losie członków rodziny uzależnione są przede wszystkim od przyszłości stalowni... nazizm jest tylko przypadłością historyczną, do której trzeba się dostosować... gdyby Rosjanie w latach dwudziestych zajęli Polskę a w latach trzydziestych Niemcy (takie political fiction), to Herbert zostałby dyrektorem fabryki... oczywiście gdyby przeżył wkroczenie Rosjan; bo ciągle zapominamy, że reżim stalinowski był bardziej zbrodniczy (jeśli można to stopniować) niż hitlerowski...
Nieważne, kto zostaje dyrektorem stalowni, ważne, że wartością podstawową jest jej przetrwanie... staje się ona, jak wiele współczesnych instytucji, Bogiem... gdy inni bogowie zamierają...
Jeżeli jeszcze uświadomimy sobie, że stalownie przetrwały klęskę Tysiącletniej Rzeszy i maja się całkiem dobrze, a przynajmniej konta ich właścicieli, to nazizm możemy uznać za niemniej przegrana stronę w tych zapasach jak rodzinę...
Choć oczywiście możemy sporo powiedzieć o moralnych aspektach upadku rodu Essenbeck... (nie wiem co na to Aschenback, bo podejrzewam, że dziś jakiś jego potomek odcina kupony od nazistowskiej przeszłości... Aschenback, który, dzięki emocjonalnemu zdystansowaniu i specyficznej skromności staje się reżyserem rodzinnej dramy - świetna rola Falkowskiego), to nie ma wątpliwości, że nie jest to najważniejsze... przynajmniej dla mnie...
Bo o tym już przecież Szekspir... i dlatego przywoływany jest w tej sztuce...
Zbrodnicze dążenie do władzy jak w wypadku "Makbeta" i lady Makbet (Kolak zdecydowanie bardziej przekonująca niż Dałkowska) wskazująca drogę...
Friederich Bruckmann Bonaszewskiego - dla mnie rewalacyjny; nawet nie Makbet a Ryszard III, który niemal od początku sztuki nie potrafi odnaleźć się w rzeczywistości, dopóki nie poniesie klęski... ciągle nieprzytomny, ciągle rozbiegane oczy... ciągle chciałby już być kilka kroków do przodu... (aktor ciągle w roli... i oczywiście można by powiedzieć, że spieszył się na pociąg do Warszawy i dlatego tak nerwowo grał... można by... dla mnie Ryszard III).
I Martin, który niczym Hamlet chce zgwałcić matkę ( niesamowita scena - ale dopiero z Kolak...) ...
Hamlet pedofil, bo mama pokochała innego - temat na Festiwal Szekspirowski...
Młody człowiek zamknięty między murem ze stali i matką zakochaną w innym mężczyźnie ujście dla swych emocji musi znaleźć w sferze mocno perwersyjnej...

Największą perwersją współczesnego człowieka jest chyba gotowość oddania swego losu we władanie czegoś w rodzaju tych stalowych płyt. Prędzej czy później będzie musiał odreagować... i wtedy się zdziwimy, że siedzą w nim takie demony...

Nie pamiętam zupełnie filmu Viscontiego - i to chyba dobrze...
dzięki temu byłem w teatrze

Zmierzch bogów, reż. Grzegorz Wiśniewski