wtorek, 15 września 2009

Mężczyźni na skraju

Cyniczny makler giełdowy niespodziewanie dostaje spadek w postaci winnicy w słonecznej Prowansji. I choć pierwotnie bardzo chce się jej pozbyć, czyli po prostu jak najszybciej i jak najlepiej sprzedać, to okoliczności (obecność niezwykłej urody kobiety oczywiście nie jest bez znaczenia) doprowadzają do tego, że porzuca dotychczasowe dynamiczne, pełne adrenalinowych stymulantów, dostatnie życie i przenosi się do krainy winem płynącej.

Producent filmowy wraca do domu po niezwykłym wyczynie pływackim(uratowanie życia całkiem atrakcyjnej kobiecie), gdzie zastaje swą rozżaloną córkę i zwłoki żony. Od tego momentu wszystkie dni spędza nie rozstając się ani na moment z córką; w czasie, gdy ona jest w szkole, on kontempluje życie toczące się na pobliskim skwerze. I mimo że w jego firmie mają miejsce przełomowe przekształcenia, on całkowicie to ignoruje, zmieniając całkowicie swoje życiowe preferencje.
"Dobry rok" i "Cichy chaos"

No i jeszcze Raimond Gregorius, nauczyciel ze szkoły w Bernie. Spotkawszy na moście tajemniczą nieznajomą w środku lekcji opuszcza szkołę, by już nigdy (przynajmniej jako nauczyciel) do niej nie wrócić. I nie daruję sobie tego cytatu, z jednej z najważniejszych książek przeczytanaych przeze mnie w ostatnich latach (tym bardziej, że wcale o niej w tym miejscu dziś pisać nie będę): "Gregorius myślał o wszystkich [uczniach] po kolei. Początkowo sądził, że podsumowuje tylko swoje odczucia wobec nich. Ale gdy doszedł do środkowych ławek , stwierdził, że coraz częściej myśli: Ileż życia mają jeszcze przed sobą, jakże otwarta jest ich przyszłość, jak wiele może się im przydarzyć, jak wiele mogą jeszcze doświadczyć!
Portugues.
Przypomniał sobie melodię tego słowa i twarz kobiety z zamknietymi oczami, wyłaniającą się zza ręcznika, białą jak alabaster. Po raz ostatni powiódł spojrzeniem ponad głowami uczniów. Potem powoli wstał, podszedł do drzwi, zdjął z wieszaka mokry płaszcz i nie odwracając się, wyszedł z sali". (Pascal Mercier, Nocny pociąg do Lizbony, s.19)

I jak tak sobie myślałem o tej trójce bohaterów w mniej więcej średnim wieku, którzy porzucają swoje dotychczasowe życie, by zaryzykować niewiadomego i by narazić się na pogardliwe zarzuty, że ulegają nieroztropnie podszeptom kryzysu wieku średniego, przypomniał mi się jeden z moich pierwszych filmów oglądanych podczas Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w... Gdańsku...
Było to w roku 81; "o roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju"...
Festiwal odbywał się w budynku NOTu. Przemykaliśmy z kilku znajomymi korytarzami wykorzystując rózne sprytne myki, by wśliznąć się na konkursowe projekcje (jakoś to wtedy wydawało się straszliwie proste).
Film ten to "Mniejsze niebo" Janusza Morgnensterna, z Wilhelmim w roli głównej.
Przeminął gdzieś bez echa....bo chyba nie trafił w czas...a i czegoś w nim brakowało. Ale mi, choć byłem dość jeszcze młody, jakoś zapadł w pamięć... ja chyba już wtedy rozumiałem tego faceta.
Artur w wieku 45 lat opuszcza rodzinę (raczej zamożną sądząc po niektórych sugestiach, mimo że był 'tylko' pracownikiem naukowym), pracę w instytucie i zaczyna mieszkać na dworcu. Jakoś tam przyczyniła się do tego także lektura Camusa: "Nadać życiu sens, którego śmierć nie może odebrać". Cytat z esejów - cytat ujmujący w największym skrócie istotę egzystencjalizmu. I niezależnie od proweniencji filozoficznych - cytat odzwierciedlający jedną z najważniejszych i w gruncie rzeczy nawet banalnych prawd życiowych, o których się zbyt często zapomina...
Czy można, kontemplując życie dworcowe (dworzec we Wrocławiu mocno naznaczony swoim czasem, czasem PRLu), wejść na nową, świeżą drogę życia?
Dworzec (na okładce "Nocnego pociągu..." też chyba jest dworzec)... zycie w poczekalni, przed odjazdem, po przyjeździe... zawsze między... nigdy u celu...
Co mogłoby oznaczać wyjście z dworca; wyjście, którego bohater niemal do końca unika (trochę jak u Bunuela w "Aniele załady" - tylko u niego to jest pomysł na granicy surrealizmu)?

U Ridleya Scotta i Morettiego niecodzienne zachowanie bohaterów w końcu jest jakoś tam zaakceptowane. Max - szczęśliwy posiadacz idyllicznej winnicy - na pewno będzie szczęśliwy... (taka jest przynajmniej sugestia realizatorów, trudno sobie wyobrazić inne zakończenie w filmie zrealizowanym przez twórców, których konto w banku pozwala w każdej chwili powiedzieć: "Stop, wyrzekam się kolejnego miliona. Przenoszę się na wieś i będę żył skromnie":-)). Historia Pietra także raczej potoczy się pomyślnie.
W polskim filmie od żarłoczności świata nie ma ucieczki... i kompletnie nie ma znaczenia, że film powstał w czasach PRLu.
Jak u Kafki - człowiek jest niustannie obserwowany, tak jakby musiał się wciąż rozliczać ze swojego życia.

Dlaczego wogle do takiego stanu dochodzi? Czy to tylko kwestia wieku... i tego że w tym momencie - jak twierdzą kobiety i odpowiedzialni i dojrzali mężczyźni - niektórzy faceci głupieją? Czy może musi się jednak zdarzyć coś istotnego, coś co wytrąca człowieka z utarych kolein. Coś na miarę niespodziewanej wizyty dwóch strażników z Sądu... albo niespodziewana śmierć żony...
Zawsze zachowanie człowieka w takiej sytuacji postrzegane jest jako nierozsądne, mało odpowiedzialne, czy wręcz bliskie obłędu... Czasami słyszy dobre rady, że jeżeli podejmie zbyt radykalne decyzje, to będzie tego bardzo żałował... że długo nie wytrzyma; daje mu się czas, by po prostu na chwilę zmienił tryb swego życia, odpoczął, zdystansował się i ... powrócił wypoczęty i zrelaksowany, z nowymi pomysłami na kontunuowanie porzuconego zbyt pochopnie życia.
"Wzywa się obywatela do natychmiastowego zejścia na peron" - odzywa się echem podczas gdy bohater ma poczucie, że chyba uda mu się opuścić zniewalające sklepienie dworca.
Powrócił na peron...

Wiem, wiem... jest wiele innych utworów na ten temat. Choćby "American beauty"; ale tego bardzo dawno nie oglądałem...ale pewnie jeszcze nie raz powrócę...

niedziela, 13 września 2009

Słowacki wróg publiczny

Janosik...
Kolejna wersja wyjętego spod prawa.
Nasz (no, powiedzmy, że nasz) wróg publiczny, w przeciwieństwie do tych z Zachodu, żyje daleko w czasie i przestrzeni od cywilizacji. Jak na Słowian przystało, jest to historia opowiedziana na tle malowniczej, niemal pierwotnej natury a rozgrywa się w środowisku kochających się ludzi, ceniących sobie bardzo wartości rodzinne górali. Cenią oni sobie także pogańskie obyczaje. Sobótkę przede wszystkim - zmysłowe święto narodzin lata. Ale i ślub zbójnicki i pogrzeb także odbywają się jakoś tak nie po chrześcijańsku. Rola księdza zresztą także postrzegana jest bardziej magicznie: dziecko płacze nieustannie, znaczy - trzeba je ochrzcić. Większym wzięciem w tym środowisku cieszy się miejscowa czarownica i babka (Szaflarska wciąż i wciąż w świetnej formie - mistrzostwo) Janosika znająca przeróżne starożytne środki na cierpienie ciała i duszy.
Ale główny bohater jakoś chyba szczególnie tym pogańskim klimatem nie przesiąknął (choć wspomnianej już zmysłowości troszkę w filmie jest).
Jak zresztą i żadnym innym...

"Sławianie, my lubim sielanki"
(nie znaczy to, że nie ma w filmie scen okrutnych; Janosik nie jest bohaterem sentymentalnym, ma być bohaterem romantycznym - ale jeżeli nim jest, to chyba najbardziej byłby to Kordian, który nie bardzo wie, na czym mu zależy; ale Kordian ma przynajmniej poczucie, iż targa nim "sto żądz", a Janosik, wbrew oczekiwaniom i inaczej niż to jest we francuskim "Wrogu publicznym", nie jest typem bohatera, którego podczas wojny nauczono zabijać i który nie potrafi wrócić do zwyczajnego życia; na pewno nie jest powracającym z Czeczenii rosyjskim weteranem...)

Poza tym jest człowiekiem... dobrym, nawet zwyczajnym - wyróżnia go tylko to, że świetnie strzela i nieźle potrafi się posługiwać szpadą. Ale - co niezwykle istotne - nie wykorzystuje tych umiejętności, by zabijać ludzi.
Bohater, który wyraźnie nie dorasta do swojej legendy.
Człowiek, który nie bardzo wie, czego chce. Nie bardzo wie, kim jest. W przywództwo bandy został sprytnie wmanewrowany.
I gdy zadajemy sobie pytanie, co takiego ta historia ma do powiedzenia współczesnemu człowiekowi to... chyba właśnie byłaby to opowieść o niepewnej tożsamości; o człowieku, który wciągnięty przypadkowo w wir wydarzeń, i to nawet wbrew swej woli (choć trudno mówić o woli w sytuacji, gdy ktoś nie wie, czego chce) troszkę, pozwala, by kreowała się gdzieś obok legenda o nim i on chyba w pewnym momencie z przyjemnością się w nią wciela; niby traktuje ją z ironią i z dystansu, ale jednocześnie jakoś ona go tam raduje.
Człowiek stwarzany przez okoliczności.
A gdy w końcu zaczyna mu na czymś zależeć, to wcześniej wykreowana legenda nie pozwala mu już na osiągnięcie tego jedynego celu, który mógłby zdecydować o sensie jego życia - o sensie, o którym zdecydowałby on a nie plotka o nim. Legenda wydała już na niego wyrok i nie pozwoli mu być, tak jakby chciał, zwyczajnym człowiekiem.
Jakim w rzeczywistości właśnie był.

Taki chyba jest problem z tym filmem. Taki jest problem z opowieściami na temat rodzącej się legendy. Problem związany ze zwyczajnością naszego życia. To nie bohaterowie mitów podejmują heroiczne decyzje dotyczące ich losu. To niespełnione pragnienia i oczekiwania zwykłych ludzi decydują o tym, jak czytane będą ich przypadki.
Plotka, legenda, mit są zdecydowanie bardziej interesujące niż zwykłe życie; są zdecydowanie bardziej filmowe według niektórych. Jeżeli Janosik przeżywa jakiś dramat czy wręcz tragedię to jest ona na miarę przeciętnego człowieka. I dlatego specjalnie widza nie porusza... (ale chyba nie tak miało być, bo przecież jest wiele opowieści o tzw. zwyczajnych dramatach, które są w stanie nas bardzo mocno poruszyć)
Trudno pogodzić się z myślą, że legendarni bohaterowie bardzo chcieli żyć zwyczajnie. Ale "musisz bardzo czegoś nie chcieć, aby to dostać"...

Podobał mi się Żebrowski, żeby nie było, bo są tacy, którym się nie podobał.
I kreacje kobiet: Szaflarska, Ostaszewska, Herman.

Janosik, reż. A. Holland, K. Adamik

piątek, 11 września 2009

Wariat i pielęgniarka

Dzisiejszy wpis dotyczący "Wariata i zakonnicy" Witkacego dedykuję Kubie :-)... taki mały list otwarty.

Na prapremierze w 1924 roku w Toruniu zmieniono za zgodą autora tytuł, obawiając się reakcji kół klerykalnych... :-)

Gdybym był reżyserem, to jakimi torami pobiegłyby moje pierwsze myślątka?
Jakie interpretacje i czy jakaś wizja sceniczna?
No i - jaki i kim jest Walpurg (bo chyba to Ciebie interesuje najbardziej :-))?

Indywidualista, artysta z całkiem już niezłymi osiągnięciami, które przypłacił utratą zdrowia psychicznego z oczywistych względów (różnego rodzaju używki bardzo dobrze znane z twórczości Witkacego pomagające artyście tworzyć w tempie zgodnym z potrzebą perwersji w czasach narastającej mechanizacji społecznej; ale także sytuacja szalonego Nietzschego - "Walpurg: Moja siostra na tym zarobi "), zamknięty w szpitalu psychiatrycznym (Jednostka i Oni - jeden z motywów mocno kojarzonych z Witkacym). Czyli sztuka o społeczeństwie represyjnym, troszkę jak w "Locie nad kukułczym gniazdem"; szpital będący figurą sytuacji panującej w całym społeczeństwie (wystawiano już tę sztukę w ten sposób, że wszyscy są wariatami; taka już oczywista teoryjka stawiająca pod znakiem zapytania normalność społeczeństwa... i choć ten sposób widzenia społeczeństwa jest mi bliski, to na scenie, gdy wszyscy są wariatami, to nikt nim nie jest i problem znika; musi być na scenie jakieś przeciwstawienie, źródło dramatu - więc taki pomysł na teatr mi nie odpowiada) . Wybitna jednostka miotająca się w więzach narzuconych jej przez dążące do uniformizacji społeczeństwo. Siostra Anna tę represyjność symbolizuje w sposób najbardziej wyrazisty. Jej obecność jest dowodem na to, że owa represyjność jest immanentną cechą naszej kultury od czasu, gdy chrześcijaństwo zaczęło dominować (znowu Nietzsche) i jednocześnie przyzwoliło, byśmy w tym świecie funkcjonowali z nieustannym poczuciem winy (Zakon Dobrowolnych Męczenniczek - czy można być zdrowym psychicznie człowiekiem w kulturze, w której bardzo realne jest wygenerowanie (:-)) takiej postawy). Nic dziwnego więc, że ktoś taki ja Freud musiał się pojawić w historii (i nie ma wątpliwości, że pojawił się za późno) i nic dziwnego, że psychoanaliza musiała się pojawić w tej sztuce.
Zmysłowość zakonnicy wyzwolona przez wariata z celi klauzurowej czystości.
Przez całą sztukę przebywamy w zamkniętym pomieszczeniu. Wchodzą do niego kolejni bohaterowie. Na końcu opuszcza je wyzwolony Walpurg z Anną. Zostaje w nim psychoanalityk...
ta nieszczęsna psychoanaliza... to druga płaszczyzna. Z jednej strony wpisuje się w wątek poprzedni, bo Witkacy, nie negując, wbrew pozorom, pożytków płynących z tej metody, widział w niej także narzędzie służące uniformizacji społeczeństwa. Mimo że w sztuce wyraźnie kpi sobie z "kompleksów" będących podstawą terapii przeprowadzanej przez scenicznego psychoanalityka, to w rzeczywistości przyznawał, że nie ma nic przeciwko temu, żeby ludzkość, która nadejdzie była szczęśliwa także dzięki wyzbyciu się kompleksów... czyli tych zakamarków naszej psyche, które są odpowiedzialne za jedynie wartościową sztukę...
tylko że, tak jak pamiętam, pogodził się (pogodził, ale nie chciał oczywiście do tej części ludzkości należeć) z tym, że kiedyś wszyscy ludzie będą szczęśliwi kosztem także zaniku istotnej (!) działalności artystycznej gdzieś w latach trzydziestych dopiero... a mamy rok 1924

Można więc wystawiać tę sztukę jako satyrę na psychoanalizę. Bądź jako bardzo krytyczną, także satyryczną, wypowiedź na temat współczesnego społeczeństwa represyjnego. Dla którego, mimo wielu gwałtownych przełomów obyczajowo-kulturowych, wciąż kategoria normalności jest święta niczym kapitalistyczne prawo własności. I o tym można tomy... jak to się dzieje, że ci, którzy chcą siebie postrzagać jako jednostki mega(że użyję slangu nieco młodszego - ale ich to dotyczy) twórcze, jednocześnie kurczowo trzymają się jakiegoś tam wyobrażenia...właśnie wyobrażenia...o normalności... i każde odstępstwo zsyłają do piekieł...
zapominając, że sami zanegowali piekło...

Witkacy nie chciał, by odczytywano tę sztukę jako prostą satyrę na psychoanalizę. To się oczywiście narzuca, ale Witkacy Woody Allenem nie był. Wykorzystał pewnie psychoanalizę jako figurę represjonowania jednostki wogle.... Poza tym sam do psychoanalizy miał stosunek ambiwalentny. Wiąże się to z kolejną płaszczyzną interpretacyjną... z odczytaniem autobiograficznym tej sztuki. Odczytaniem, które zapewne współczesnych odbiorców sztuki scenicznej najmniej obchodzi. Zresztą słusznie...
Witkacy poddał się terapii psychoanalitycznej; nie mógł sobie poradzić - czy raczej jego przyjaciele uznali, że nie może sobie poradzić - z samobójstwem swojej narzeczonej; nie wystarczyła wyprawa w tropiki z Malinowskim, bo tam mu przeszkadzał "cień" Jadwigi Janczewskiej, która zginęła w górach zamęczona psychicznym zazdrosnym molestowaniem swego narzeczonego podejrzewającego ją nieustannie o romans z Karolem Szymanowskim... i to też wszystko jest w tej sztuce, ale przecież dzisiaj nie bardzo istotne... co kogo obchodzi Witkacy, który uważał, że najskuteczniejszą psychoterapią jest sztuka... i pisał.... choćby ten dramat...

No dobra, ale jak to dziś wystawić...
Można zacząć od zabawy, którą uwielbiał sam Witkacy. I podobno już niektórzy próbowali to robić z niektórymi jego dramatami.
Witkacy bardzo lubił podczas knajpianych spotkań ze swymi "przyjaciółmi gówniarzami" tworzyć teatr. Towarzystwo, oczywiście nieco lub więcej rozluźnione alkoholem, wcielało się w role wymyślane przez Mistrza. I bawili się przednio, gdy ktoś wcześniej uśmiercony, nagle znowu wypowiadał jakąś kwestię nie mogąc się powstrzymać. No bo ileż można siedzieć bezmyślnie i nic nie mówić siedząc przy stole zastawionym alkoholem...
Witkacy okazuje się być znowu odkrywcą ... współczesnych gier fabularnych...
Można potraktować jego groteskę, przynajmniej w tej sztuce, jako knajpianą zabawę o charakterze terapeutycznym...
w moim przekonaniu to nie obniża rangi tej sztuki... a gdyby jeszcze to przekonująco zagrać, to kto wie...

A z grubej rury.. to pojechałbym Hamletem. Żeby nie było, ja jak wiadomo Szekspirem jakoś tam...trudno ukryć... ale Witkacy Szekspira w całości znał mając bodajże 7 lat... i go uwielbiał...więc można sobie pozwolić...
"Dania jest więzieniem". Hamlet udający obłęd, by osiągnąć zamierzony cel. Walpurg przestaje być szalonym, nieobliczalnym, niezrównoważonym, chorym psychicznie niespełnionym artystą tylko. Hamlet niemogący się pogodzić z samobójstwem Ofelii. Samobójstwem, do którego sam doprowadził swoim nawiedzeniem. Nawiedzeniem polegającym na tym, że jego idea jest celem decydującym o sensie jego życia, a ktoś taki jak kobieta, może być wysłany do klasztoru (!)
i tutaj można by jeszcze popracować...
ale Walpurg - Hamlet
a nie Walpurg - schizofrenik niepanujący nad swymi emocjami

Witkacy, Walpurg, Hamlet... rozpaczający żenująco nad grobem Ofelii

Przeczytałem jeszcze raz ten króciutki dramat.
I coraz bardziej jestem przekonany, że spokojnie można potraktować Walpurga, jako Hamleta, który, niczym król Ryszard z "Nowego wyzwolenia", trafił nieco zaskoczony do wspólczesności- tyle że nie zszedł był z tego świat w ramionach Horacego - ale trafił do miejsca dla siebie najbardziej odpowiedniego, czyli do szpitala wariatów. I tam musi mierzyć się ze swoją wielkością, której nie potrafił sprostać i musi jakoś zabić w sobie Ofelię i kilka równie zabawnych rzeczy...
sporo narozrabiał, nie wystarczy załatwić ołóweczkiem Burdygiela niczym Poloniusza...

Kuba,
Witkacy naprawdę bardzo mocno miał w sobie Szekspira...
i bardzo lubił się tym wszystkim bawić...
niezależnie od tego jak był przerażony...

Witkacy w knajpie zabawiający się teatralnie Hamletem, który jest spełnionym (bądź co bądź) artystą ale niepotrafiącym poradzić sobie z Ofelią (zabić?)....

ja bym tak chciał to zrobić

ps. Witkacy o przyjaciołach

niedziela, 6 września 2009

O sprayu, kamieniu i Historii

Pięć kobiet zamkniętych sztucznie przez Historię wykreślającą granice ich bytu w czymś, co uznają za Dom Własny. Zamkniętych przez realne mury, ale także zamykających się wewnętrznie w granicach doświadczeń i przeżyć związanych z tym miejscem.
Sztuka o Domu - napisana w czasach, gdy młodzi ludzie coraz częściej z własnej woli kasują ze swej świadomości przywiązanie do miejsca w imię wolności i uniwersalizmu. Sztuka ważna dla tych, którzy pozbawiani byli w XX wieku brutalnie i bezceremonialnie tego miejsca (szalona muzyka inicjująca spektakl wyrażająca emocje związane z działaniami Historii, która spontaniczna, nieobliczalna, pozbawiona zahamowań, często infantylna wydaje się niczym współcześni artyści i nieartyści tworzący murales za pomocą spraya).
Trójka kolejnych właścicieli.
Żydzi, Niemcy, mogliby być Polacy; ale konstelacji jest bardzo wiele - w zależności od miejsca i czasu.
Trzy pokolenia kobiet, którym udało się przetrwać 60 lat wojen, wypędzeń, rozliczeń.
Mężczyźni tworzą Historię, kobiety próbują strzec Domu. Beznadziejnie...
Mężczyźni rzucają kamieniami. Kobiety je przechowują jako znak pamięci.
Paradoksalnie sztuka ukazuje względność takiego tradycyjnego przywiązania do Domu.
Bo co decyduje o tym, iż możemy mówić o jakimś miejscu, jak o własnym? Ile lat trzeba tam mieszkać? Czy poczucie przypisania do miejsca bardziej przysługuje tym, którzy w nim przebywali dłużej, czy tym, którzy tam przebywali wcześniej? A może po prostu - zawsze tym, co są na końcu tego szeregu, a poprzednicy są po prostu tymi wyrzuconymi przez Historię na margines przegranymi, którzy powinni zapomnieć, bo ich prawa są względne bardzo? Czy Dom trzeba samemu zbudować? Czy w momencie kupienia starego domu możemy o nim mówić jak o Domu Naszym? Czy decyduje o tym tylko kapitalistyczne święte prawo własności? Czy, aby odzyskać to miejsce dla siebie, trzeba bezceremonialnie wysiedlić tych, którzy nastąpili po nas? Czy poczucie tożsamości musimy budować w oparciu o własność miejsca? Historia najnowsza aż nazbyt brutalnie udowodniła, jakie to iluzyjne i nietrwałe.
Współczesny nomadyzm zawiesza wagę tych pytań, ale ich nie unieważnia. Będą wracały nie tylko w momentach rozliczeń historycznych (jak to się dzieje współcześnie), ale zawsze wtedy, gdy współczesny nomada zapragnie odnaleźć w swojej wędrówce po świecie coś stałego.
Dom staje się znakiem tożsamości i pewności bycia sobą, ale w rodzinie Heisingów brakuje elementarnej uczciwości, dzięki której można by szczerze rozliczyć się z przeszłością - właśnie w imię tej tożsamości.
Ale to niemiecki utwór - i on sam jest znakiem, iż ten naród stać już na zmierzenie się z własną historią. Mam wrażenie, że Polacy - oczekując rozliczeń za wschodnią i zachodnią granicą - nie potrafią sami zmierzyć się z własną przeszłością wciąż celebrowaną w kościele bohaterstwa i niezłomności. Nie chodzi mi oczywiście tylko o II wojnę światową, choć perturbacje związane z filmem o Westerplatte są na to doskonałym przykładem. A są przecież tematy zdecydowanie bardziej nieprzyjemne niż obłęd i alkohol na linii frontu.

Pięć aktorek na scenie, w sztucznie wyznaczonym kwadracie przestrzeni. Teatr stający się na oczach widza. Ani przez moment nie można zapomnieć, że jesteśmy widzami spektaklu. Ale paradoksalnie tego rodzaju działanie nie pomniejsza wiarygodności problematyki.
Teatr ascetyczny. Fortepian, krzesła i kamień. Teatr to przede wszystkim aktorzy. Matka wciela się w rolę córki lub odwrotnie - to nie ma znaczenia. I tak się nie rozumieją.
Wszystko jest tylko na chwilę
Deziluzja Historii. Naiwnie wierzymy, że nasz dom jest Naszym Domem - do czasu, gdy Historia nie objawi swej przewrotnej teatralności, niczym aktorzy powracający do swej codziennej tożsamości. Nieszczęścia zaczynają się wtedy, gdy nie przyjmujemy tej prawdy do wiadomości i stan sprzed 60 lat uznajemy za jedyny prawdziwy. Zapominając, że od tamtego czasu Historia już kilka razy zmieniała obsadę i scenografię. Niemal na naszych oczach; tylko żeśmy nie chcieli tego zauważyć.

Marius von Mayenburg: Kamień, reż. Adam Nalepa

środa, 2 września 2009

Porażające upały

W czasie, gdy Rodion Raskolnikow snuł się po Petersburgu obmyślając swą eksperymentalną zbrodnię, panowały tam niemiłosierne upały, które wpędzały wielu ludzi w obłęd. Gdy zaś akcja tej kilkudniowej powieści dobiega końca - nad miastem ma miejsce oberwanie chmury.
Dokładnie z taką samą pogodą mamy do czynienia w filmie "Upały" (reż. Ulrich Seidl). I tu także uczestniczący w akcji bohaterowie mają w sobie coś szalonego. Zbrodnia wprawdzie nie następuje, lecz nie zdziwiłbym się, gdyby niektórzy z bohaterów późnym wieczorem schodzili do piwnicy zaspokajać swe instynkty z uwięzioną tam od lat córką, siostrą, wnuczką...
Akcja ma miejsce w Austrii...

Prawdę mówiąc lekko jestem porażony. Pojawiające się na ekranie postaci nawet nie budzą współczucia. Obezwładniająca samotność wypełniana przez masę bezsensownych zachowań. Nie jesteśmy zresztą od tych bohaterów tak straszliwe daleko. Codzienne zabiegi związane z coraz skuteczniejszym okopywaniem się, czyli budowanie wokół siebie systemu zabezpieczeń tak, by nikt nie zagroził naszemu bezpieczeństwu czy też podtrzymywanie jałowych relacji z innymi ludźmi tylko po to, by nie pozostać całkowicie ze swoją nieciekawą osobą, nie jest z nie naszego świata.
Samotność, która nie jest wyborem; nie jest błogosławieństwem; nawet nie jest ucieczką - jest pustką. A jednocześnie towarzyszy jej konwulsyjne, chorobliwe dążenie do jakiegokolwiek bądź kontaktu z drugim człowiekiem. Łatwo się domyśleć, jak chwilami odrażające i poniżające formy to pragnienie może przybierać.
Specyficzne, że w większości wypadków mamy do czynienia ze sterylnymi, czyściutkimi wnętrzami. Taka jest pedantyczna nowoczesność. Lecz ludzie poruszający się w tych chłodnych pomieszczeniach są brzydcy. Dosłownie. Fizycznie.
Ale i obojętni, nieszczęśliwi.
Zamiłowanie do porządku wydaje się być znakiem obojętności właśnie.

Milczenie ludzi, którzy kiedyś bardzo się kochali i nadal mieszkają we wspólnym domu. Aż nie chce się wierzyć, że potrafili przez wiele lat niemal się o siebie ocierać i nie zauważać jednocześnie. Wiadomo, że było w tym wiele gry; ale że potrafili tak...
Agresja młodych kochanków tuż po namiętnym zbliżeniu.
Destrukcyjny związek dojrzałej inteligentnej kobiety z agresywnym typkiem.
Gdy jedyny raz pojawia się w filmie wyznanie miłosne, odechciewa się człowiekowi tego uczucia...

Fizjologia... świat jak ze spełnionego koszmaru Witkacego, z tym że jest w nim jeszcze bardzo dużo agresji i poczucie nieustannego zagrożenia.
Odrażające sceny fizjologicznego seksu pomiędzy pozamykanymi w swoich ubogich światach ludźmi.

Bardzo chciałoby się powiedzieć: To nieprawda, że taki jest świat. Film pokazuje tylko wycinek; jest czymś w rodzaju ostrzeżenia.
Bardzo chciałoby się tak powiedzieć...