wtorek, 8 grudnia 2009

Zanim napiszę o "Powiększeniu"...

Zrobiłem sobie mikołajkowy prezent i kupiłem niezwykły przedmiot
8 filmów Antonioniego w dość zaskakującym opakowaniu (na ogół nie przywiązuję do tego wagi i zamawiając nie liczyłem na szczególną oprawę - a opakowanie także skłoniło do refleksji; szaro - czarny kartonik, w którego wnętrzu przyciężkawa sztabka z zawartością płytek; oczywiście wszystkie czarne i aby wyjąć jeden, trzeba zawsze rozwinąć całość poskładanej płachty; do sedna zawartości docieramy rozpakowując - za każdym razem - mało atrakcyjną powłokę kojarzącą się z paczuszkami z czasów PRL-u zapakowanymi w odbijający rzeczywistość papier))
Czekałem na taki moment dość długo. Przypomniano już przy różnych okolicznościach prawie wszystkich wielkich minionych. Bergman doczekał się cudnego wydania zestawu swoich filmów (oczywiście o Polsce mówię), a Antonioni jakby w zapomnienie odszedł, jakby był najmniej ważny (poza oczywiście "Powiększeniem", które dość często przypominano - nie mam oczywiście nic przeciwko, ale dlaczego tylko ten jeden...).
A dla mnie to chyba on był zawsze najważniejszy...
A zmarł w tym samym dniu co Bergman. Ale jakoś różnie o tych śmierciach w mediach mówiono. Nawet trochę żal mi było pamiętam, gdy gaworzyłem o tym w zaprzyjaźnionej knajpie (bo to środek wakacji był), wypowiadając już wtedy marzenie, że być może ta właśnie śmierć stanie się pretekstem... (śmierć - znowu Bergman...), no i stała się być może...
Oglądając dawno temu (nie będę się przyznawał kiedy nie ze względu na wiek, ale by uniknąć wstydu wynikającego z tego, jak późno zacząłem odnajdywać w kulturze odbicie jakiegoś tam mojego wewnętrznego wyczucia świata) jego filmy, jeszcze niewiele rozumiejąc, czułem, że ten facet mówi na pewno do mnie. Bergman przemawiał z pozycji Mistrza i czułem zbyt duży respekt (i chyba nie jego pytania wtedy sobie zadawałem). Fellini jakoś ze swoim poczuciem humoru nie pozwalał mi się traktować poważnie (choć zawsze tę powagę dostrzegałem). Kurosawa z kolei zbyt patetyczny momentami. A Visconti... cóż nie przepadam za operą...
I choć zabrzmiało to jak krytyka, to nie o nią tu chodzi (bo każdego z wyżej wymienionych z mniej lub bardziej zapartym tchem oglądałem... no trochę przesadziłem, ale coś z tym tchem się działo). Chodzi o spotkanie. Antonioni mówił do mnie w moim języku o sprawach, o których jeszcze wtedy nie wiedziałem, że będą ważne dla mnie do dzisiaj.
I nie ma co ukrywać - jest najnudniejszy, najpowolniejszy - zawsze czułem, ze to jakaś istotna część prawdy o mnie. Tej najgłębszej... najnudniejszej... gdzie nic nie ma... żadnych wyuczonych formułek i sposobów na życie.
A gdy na egzaminie na jedną z filmowych uczelni, na którą zdawałem, kazano mi analizować sceny z "Zawodu reporter" uznałem to za znak od losu. I do dzisiaj się zastanawiam, czy porażka na egzaminie to rzeczywiście sygnał od bożej opatrzności...

Do dzisiaj znałem tylko kanon filmów Antonioniego. Bez tych początkowych, ale i bez tych końcowych.
Dzisiaj obejrzałem jego debiut - Kronikę pewnej miłości.
rok 1950 - warto o tym wspomnieć, bo to dawno bardzo temu (i znowu szykuje mi się dłuższa podróż w czasy, gdy żaden Anioł zafrasowany zbytnio mym losem nie był)
przecudna przestarzała konwencja
urocze czarno-białe zdjęcia
i jeszcze cytat z Antonioniego: "Film, który można opowiedzieć, to nie jest udany film" (nie tylko filmu dotyczy przecież - dedykuję tym wszystkim, którzy pragną wniknąć w kody kulturowe na skróty, czytając streszczenia...)
jak to zrobić, żeby nie opowiadać; zawsze się opowiada, ale ... chyba przede wszystkim o sobie, a nie o filmie...

Nieatrakcyjny Mediolan końca lat czterdziestych. Szare bloki, zmywane deszczem ulice.

To jest debiut, a przecież zasadniczym pytaniem, które stawia tu Antonioni, jest to dotyczące szczęścia: Dlaczego ludzie nie mogą być ze sobą szczęśliwi... nawet jeżeli się kochają... jeżeli się kochają... jeżeli im się tylko nie wydaje...
Antonioni nie dramatyzuje, nie wynosi ludzkich pragnień do poziomu wyniosłych rezygnacji; i to mi się właśnie podoba. Choć 'podoba' nie jest tu właściwym słowem - to jest właśnie ten poziom komunikacji bezpośredniej, który zawsze odczuwałem; on mówi do mnie normalnie. Nawet, gdy mówi o milionerach. Ale czyż mówiąc o pragnieniu szczęścia można pominąć środowisko tych, którym zazdrościmy kasy... nawet jeżeli w konsekwencji sprowadza się to do jakichś banalnych konstatacji...
To jest debiut, a przecież jest to już film o niemożności porozumienia i właśnie miłości... szczególnie wtedy, gdy jesteśmy w stanie uczynić wszystko, by doszło do spełnienia...
wtedy to 'wszystko' stoi na drodze spełnienia - gdy już wydaje się, że przeszkody pozostały poza nami...

Przeczytałem w opisie filmu, że mamy w nim do czynienia z zakończeniem otwartym.
Raczej nie:
Gdy już jest po wszystkim (nie będę opowiadał po czym) kobieta z histerią pyta mężczyzny swego życia:
- Kochamy się? Do jutra?
- Tak....
Guido wsiada do taksówki:
- Na dworzec...

Czy to jest zakończenie otwarte....

A ostania wymiana zdań może kojarzyć się rzeczywiście z "Do widzenia, do jutra". Tyle że Morgenstern opowiada bardziej beztroską historię.

M. Antonioni: Kronika pewnej miłości

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz