piątek, 13 września 2019

Przewagi Mizantropa


Już od jakiegoś czasu zastanawiam się, jak dużo we mnie z mizantropa. Mam wrażenie, że często, może i nawet – nazbyt często, pojawiają się we mnie negatywne uczucia w stosunku do gatunku ludzkiego. A może tylko do społeczeństwa masowego? No właśnie, już u początku tych rozważań pojawia się problem z jasnym określeniem, czym właściwie mizantropia jest? Czy przekonanie, które coraz bardzie zadomawia się w mojej głowie, że ludzkość jest tak bezmyślna, iż doprowadzi niewątpliwie (pytanie, czy za mojego życia?) tę ziemię do zagłady, już za przejaw tejże można uznać?
W moim wypadku połączone to jest niewątpliwie (jeżeli czyta to  przez przypadek ktoś, kto mnie zna, to pewnie trudno będzie mu w to uwierzyć, ale moje aktualne wycofanie się z życia powinno go skutecznie przekonać) z fobią społeczną (rozumiem na przykład bardzo pragnienie Alcesta, by gdzieś na pustynię umknąć ze świata, lecz w moim wypadku jest to właśnie związane z przeróżnymi społecznymi lękami, a nie z radykalnie negatywną oceną społeczeństwa, które Molierowski bohater błotem zowie)  i (nie wiem, czy z wrodzoną czy nie) nieśmiałością.

Ale dość tych nazbyt osobistych…
powróćmy
Skoro mizantropia, to Molier przecież. Więc lektura najpierw, a w jej trakcie nad aktualnością dramatu refleksyjka. Czy warto to dziś na scenie (to ciekawe, że na pierwszy rzut oka co najmniej pięć dramatów [czy najsłynniejszych?] Moliera, czyli Świętoszek [oj, bardzo dziś], Do Juan, Skąpiec, Mizantrop i Mieszczanin szlachcicem wydaje się być bardzo współczesnymi, choć chciałoby się mieć dzisiaj na scenie bardziej naturalny język, ale dobry aktor? może…)? I ile w tym tytułowym bohaterze ze mnie? I czy to takie straszne jest rzeczywiście?
Sporo już można z pierwszej sceny, rozmowy Alcesta z Filintem. Klasyczne przeciwstawienie charakterów i poglądów tam ma miejsce. Choć to przyjaciele. A może właśnie dlatego są przyjaciółmi. Wsłuchując się w zaprawione żółcią wywody Alcesta, uświadamiam sobie, że nie jest przecież mi tak obcy (a czy śmieszny? chyba nie). Bo czyż nie przypomina się Śmierć komiwojażera Millera (ostatnio w Wybrzeżu), gdy bohater  przeciwstawia się modzie na powszechnie panującą sztuczną uprzejmość. „Nienawidzę ich manier, znieść nie mogę tonów,/ jakie mają ci istni handlarze ukłonów” – toż te słowa i następnych wiele chciałoby się przeciwstawić postawie Willego Lomana. Nie zmieniłoby to pewnie jego życiowego motta, sprowadzającego się do tego, że dziś trzeba przede wszystkim umieć robić dobre wrażenie, że to jest droga do osiągnięcia sukcesu życiowego (Alcest powiedziałby, że „u dworu”). Nie zamieniłoby to tragedii w komedię, ale może bardziej świadoma ta śmierć jego by była.  Może by tak pożenić te dramaty (i jeszcze kilka, bo chodzą mi takie patchworki po głowie), zdialogować?

Nadal istotny jest, mam nadzieję, dylemat uwypuklony w tej pierwszej scenie, dotyczący tego, w jak dużym stopniu należy być poprawnym nie tylko politycznie, ale towarzysko i nie tylko. Czy szczerość zawsze i bezwzględnie powinna cechować relacje międzyludzkie? Jak daleko można się posunąć, zwracając, na przykład przy sobotnim piwku, komuś uwagę na jego wady? Czy nie denerwuje nas na przykład, że czyjeś zachowanie lub postawa wielu bardzo razi, a nikt mu o tym nie powie? Niekoniecznie trzeba z tego robić przecież zarzut, ale już sama rozmowa na ten temat z delikwentem według niektórych byłaby nie na miejscu i zakłóceniem jakichś zasad dobrego obyczaju.
Ale też jego sceptycyzm co do prawdziwości uczuć w różnym stopniu i w taki sam sposób (trywializując, można by przywołać ilość serduszek, którymi na fejsie i nie tylko obdarzają się użytkownicy, ich wartość zerowa przecie, ale to pewnie oczywiste dla użytkowników) okazywanych każdemu bez miary (”Cóż, że przysięga przyjaźń, szacunek i miłość,/ I nad tobą w pochlebstwach rozpływa się cały,/ Gdy lada błazen równej dozna odeń chwały?”) wybrzmieć może na współczesnej scenie jako nieśmiałe ostrzeżenie przed naiwną wiarą w  szczerość gestów, które swoistym dobrym obyczajem są tylko. A uśmiech kelnerki nie przejawem sympatii a zachętą do dania napiwku.

Być może to idealistyczne, ale czy pragnienie Alcesta, by w sądzie uczciwość wygrywała a nie nastrajanie wszelkimi metodami „łaskawości sędziego” (dziś pewnie byśmy do tego dodali zręczne [szelmowskie] stosowanie różnych kruczków prawnych) jest także godne krytyki? Dla Alcesta takie zachowanie jest poniżej godności. Czyż nie jest to postawa, która ze starożytnym (my, poloniści,  może byśmy i powiedzieli – Herbertowskim) pojęciem cnoty mogłaby być kojarzona (zresztą jest i ona przywołana przez Filinta: „Ta staroświeckiej cnoty surowa powaga/ Od nas, ułomnych ludzi, zbyt wiele wymaga”)?

Głosem rozsądku w Mizantropie (bo zawsze taki być musi, jak Kleant w Świętoszku na przykład) jest Filint. Jego wywody mogą skojarzyć się z powiedzeniem Kanta: „z krzywego kawałka drewna, z którego zrobiony jest człowiek, nie da się zrobić nic prostego”. Nie jest to krytyka rodu ludzkiego, a zachęta do bardziej pobłażliwego postrzegania jego ułomności („Słabą naturę ludzką sądzisz byt surowo” mówi adwersarz Alcesta). A już bardzo współcześnie brzmi uwaga Filinta: „Czyż to nie jest szaleństwo iście bez przykładu,/ Chcieć cały świat przerabiać podług swego ładu?” (oj skojarzeń aż nazbyt doraźnych co niemiara; przecież na tym przeciwstawieniu, ingerowania jak najbardziej totalnego w życie ludzi i zawierzenia ich prawu do wolnego wyboru, zbudowany jest obecny konflikt polityczny w naszym kraju; o kościele to już nazbyt wiele na tym blogu było, ale mam nadzieję, że każdemu i tak się skojarzyło, każdemu z tego gorszego sortu oczywiście).

I w ten sposób ustawiliśmy sobie bardzo dramatycznie tę pierwszą scenę. Wcale nie jednoznacznie przecież. To zbyt proste by było i propagandowe, gdyby bezkrytycznie przeciwko (ale przeciwko któremu? i o to chodzi…). Alcest ma swoje racje. Bo czyż zawsze argument: „Ależ gdy żyjem w świecie, musimy nawzajem/ Przestrzegać pewnych względów wskazanych zwyczajem” wystarczy, by usprawiedliwić ludzki konformizm. A z drugiej strony, czy nie boli nas, gdy ze szczytu schodów narzuca nam się jedyne możliwe zasady etyczne?

Alcest ma jedną słabość, a na imię jej Kobieta. Gdybyż to była Elianta, czyli osoba potrafiąca  docenić jego cnotliwą szczerość i szlachetną, jej zdaniem (ewidentnie zakochana), postawę tak rzadką w świecie. Lecz nie, jest jak u Czechowa niemal, uczucia padają na grunt obcy rozsądkowi. I to bardzo.  Ten, charakteryzujący się radykalnym spojrzeniem na społeczeństwo, Alcest zakochuje się w kobiecie, która ten świat w swej istocie reprezentuje.
Czyli charakteryzuje ją to wszystko, co Alcesta drażni. Co więcej, uczucie bohatera nie jest ślepe (co tym bardziej każe się zastanowić nad źródłem Alcestowskich zachwytów… młodość? a może jakiś rodzaj perwersji stoi za tym uwielbieniem kogoś, w kim to wszystko, co wkurza?). Ma pełną świadomość, jaka jest Celimena („jej wady wielce ranią moją duszę”). Naiwnie wierzy, że potrafi ją zmienić (ten temat uwielbiam – zaangażować się w związek z osobą, którą się pragnie zmienić, doprowadzić do tego, by stała się kimś innym; gdybyż jeszcze miała wejść w rolę kogoś, kto jest poza zasięgiem, ale nie – tu nie ma o tym mowy i w życiu też często jak u Moliera). Zaczyna to już zresztą czynić, co spotyka się z jej wyraźną reakcją: „po to kochasz, aby mówić przykre słowa;/ W łajaniu się objawia ten płomień tak żywy/ I nikt nie znał miłości podobnie gderliwej” – zaiste lepiej taki związek w porę przerwać, bo nie będzie przecież Alcest nigdy z wybranki zadowolony, będzie się czepiał, marudził, pouczał, obrażał i tu nawet terapia rodzinna w przyszłości nie pomoże. A gdy się upije, to dopiero Celimena się nasłucha.
A ona  zwodzi i zdradza. Pouczająca jest scena, w której niemal na gorącym uczynku jest przyłapana. Bohaterka bardzo zręcznie odwołuje się do tak zwanego zdrowego rozsądku: „Chciałabym wiedzieć, co mnie do tego przymusza
By kłamać miłość, gdyby nie czuła jej dusza?
Czemu, gdyby mnie inne nęciły zapały
Nie miałabym otwarcie głosić prawdy całej?
Więc wyznanie mych uczuć, nawet najłaskawsze,
Nie zdoła mi twej wiary pozyskać na zawsze?”.
Tak, te słowa brzmią bardzo przekonująco. Wydaje się, że rzeczywiście zwodzenie, czy wręcz zdrada, jakoś bez sensu są w związku. Bo po co? jeśli wolę innego, to wybieram innego. W jakimś tam stopniu jesteśmy wolni i możemy sobie pozwolić, szczególnie dziś, na uczciwość. Tak podpowiada rozum. I do niego się odwołuje Celimena (podziwu godna przewrotność? czy cynizm?). Niestety życie potrafi być paradoksalne i kpi sobie z tego, że coś nie trzyma się logiki. Co z tego, że jakieś zachowanie wydaje się nieracjonalne, skoro się dzieje. Celimena jest tego świetnym przykładem, że można zwodzić, zdradzać i przekonywać, że to nieprawda, bo przecież nie miałoby to sensu… i Alcest, choć świadomy przewrotności wybranki serca, ulega… to jest dopiero komedia ludzka.

A zalążek tego wszystkiego już w pierwszej scenie (to jest dopiero genialna ekspozycja).
A druga to już ten smakowity wątek, z Orontem, typowo komediowy, gdy ten prosi właśnie Alcesta, bo ten przecież znany ze szczerości, o ocenę swych pożałowania godnych sonetów. Wita go wychwalając pod niebiosa zalety, zarzeka się, że choćby najbardziej okrutna, byle szczera ocena go interesuje. Łatwo się domyślić, że gdy takową otrzymuje, to już do końca dramatu trwa spór na śmierć i życie pomiędzy bohaterami.
Filint oczywiście, by nie drażnić Oronta i nie robić sobie z niego wroga, chwali ułomne wiersze. Tak jakoś mi się wydaje (choć oczywiście trudno by mi było to udowodnić), ale współczesny widz, gdyby go zapytać, ankietę zrobić na przykład, to opowiedziałby się za szczerą oceną. Ale na co dzień, gdy przychodzi do takiej sytuacji, raczej zachowujemy się jak Filint. I zwyczajna niechęć do urażania drażliwych uczuć innych nie byłaby ostatnią motywacją takich zachowań. Przecież wszyscy lubimy jak jest sympatycznie. Ale czy to takie fajne rzeczywiście jest…. No i jeszcze pytanie, ile wśród nas takich Orontów, co to deklarują, że gotowi na najostrzejszą krytykę są, ale gdy się ona rzeczywiście pojawi, zareagują jak on, twierdząc, że wiedzą swoje, że inni jednak podzielają jego zdanie, że krytykujący nie ma odpowiednich kompetencji skoro wszyscy inaczej… I jednocześnie, pod wpływem urażonego ego, swój niezwykle pozytywny osąd na temat krytyka zamienią momentalnie w totalną wrogość. I będą od teraz rozpowszechniać ten negatywny obraz potomka Alcesta wśród wszystkich znajomych.
itd.

Aż do finału, w którym wydaje się, że Molier po stronie Filinta jest w tym sporze racji (to jego historia, jak na komedię przystało, kończy się szczęśliwie; choć historycy literatury twierdzą, że jednak Alcest, że dramat jest ponurą reakcją autora na sytuację, w której się znalazł na dworze królewskim; pewnie mają rację historycy).
Lecz kolejne akty, obraz życia towarzyskiego w nich przedstawiony, każą mi jednak stanąć po stronie Alcesta (choć zadziwia mnie to, że momentalnie gotów jest oddać swe serce Elianie, gdy Celimena okazuje się niegodną, z uczuciami do kobiet wyraźnie sobie nie radzi). Własny pokój i ściśle reglamentowane wyjścia z domu są zdecydowanie lepszym dla mnie wyborem niż uczestniczenie w życiu, które charakteryzują stosunki międzyludzkie naznaczone zawiścią, fałszem i udawaną sympatią (a już reżyserowi w teatrze należałoby postawić pytanie o ich obecność w świecie współczesnym; nie szedłbym jednak już w stronę środowisk korporacyjnych, bo to raczej banalne; no tak, ale co nie jest banalne? polityka? też przecież [ale przecież scena V aktu II, w której Celimena tak złośliwe charakteryzuje nieobecne osoby… oj, zdziwilibyśmy się, gdybyśmy usłyszeli, co na nasz temat mówią, gdy nas nie ma w pobliżu {a ja belfrem byłem drzewiej i nigdy nie miałem złudzeń, że za uczniowskim uprzejmym gestem i sympatycznym uśmiechem nader złośliwe myślątka się kryją}]). Więc pewnie i przyznać muszę, żem mizantrop. I nawet nie smuci mnie to, że bohater został na końcu sam (ponieważ to komedia, to uznać należy, że to najlepsze dla niego wyjście z możliwych, skoro tak kiepskich dokonuje wyborów). Na jego propozycję, by ‘ukochana’ wraz z nim udała się na pustkowie, otrzymuje całkiem zrozumiałą odpowiedź: „Jaż bym w mym wieku miała wyrzekać się świata/ I w samotnej pustyni grzebać młode lata?”. Dobrze, że jest świadoma swych pragnień; ależ by było, gdyby nieopatrznie jednak się zgodziła… to byłby dopiero temat na dramat…komedię?

Molier Mizntrop

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz