Jest w Krwawym południku Cormaca McCarthy’ego
taki opis; jeden z wielu:
„Byli to Apacze
Chiricahua, w liczbie dwudziestu, dwudziestu pięciu. Choć słońce już wzeszło,
panował chłód, mimo to byli półnadzy, ubrani tylko w przepaski biodrowe, buty i
skórzane czapki z piórami, dzicy z epoki kamiennej, z wymalowanymi tajemniczymi
symbolami, wysmarowani sadłem i cuchnący, farba na koniach wyblakła pod warstwą
kurzu, dumne konie, buchały kłębami pary na zimnie. Uzbrojeni we włócznie i łuki,
paru w muszkiety, wszyscy mieli długie czarne włosy i czarne beznamiętne oczy,
które wlepiali w najemników, oceniając ich wyposażenie, białka zaczerwienione i
matowe. […] Szakalim wojownikom przewodził niski mężczyzna w znalezionym
meksykańskim stroju. Miał szpadę, a za rozdartą kolorową szarfą nosił kolta
[…]”
Należę do tego
pokolenia, którego chłopięcy przedstawiciele po Dzieciach z Bullerbyn czy też Psie,
który jeździł koleją sięgali po Tomka
na wojennej ścieżce, by skończyć na wielokrotnej lekturze Winnetou (także pierwszy film obejrzany
na wielkim ekranie). I przez ileś tam kolejnych dziecięcych lat to ludzkie
pragnienie zaspokojenia bohaterskiego mitu znajdowało swe zaspokojenie w
postaci dumnego, pięknego Apacza (i nie wiem, ile z tego mitu w nieświadmości
mi pozostało).
Stąd ten opis (bo to Apacze, którzy wspomnienia dziecięce przywołali; przedstawiciele innych plemion bywają w książce charakteryzowani bardziej drastycznie; przytoczony opis, przyznaję, aż taki szczególny nie jest). Wiele
takich w powieści McCarthy’ego. Indian obdartych z mitycznego nimbu świata, w którym dobrzy i szlachetni
przeciwstawiają się sprytnym i cynicznym. To, co wspólne, to bezwzględne
dążenie do zawłaszczenia tego, co należało się tym, którzy nie znali prawa
własności. Prawa będącego fundamentem współczesnego świata. Stanowiącego dziś
zdecydowanie poważniej traktowane sacrum niż akt ofiarowania podczas
nabożeństwa.
W Krwawym południku Indianie to dzikusy i nie wiemy, czy nawet J.J.Rousseau przypisałby im szlachetność. To ludzie pierwotni z epoki kamienia
łupanego poddani eksterminacji z tej racji, że taka jest ludzka natura.
Oczywiście często okrywają swe ciała częściami garderoby zdjętymi z trupów
reprezentujących ten niby cywilizowany świat. Ale efekt odzwierciedla w
wymiarze wizualnym groteskowość takiego melanżu.
Czasami warto scharakteryzować świat przedstawiony odwołując się do tego, czego w nim nie ma. O Indianach pojawiających się na stronicach powieści McCarthy’ego niewiele można, bo to nie z ich perspektywy prowadzona jest narracja. Ale to moje napomknienie o świętych prawach kapitalizmu, stojących w kontrze do systemu wartości tych dzikich i nieokrzesanych, wyłowiło z mych zakamarków pewien ślad tego, mitycznego właśnie, postrzegania tubylczych mieszkańców Ameryki.
List wodza Seattle z 1852 roku do
prezydenta USA:
„Prezydent w Waszyngtonie przesyła
słowo, że pragnie kupić naszą ziemię. Ale jak można kupować albo sprzedawać
niebo? Ziemię? Taka myśl jest nam obca. Skoro nie mamy na własność świeżości
powietrza ani lśnień na wodzie, to jak moglibyśmy je kupić? Każda cząstka tej
ziemi jest święta dla mojego ludu. Każda błyszcząca sosnowa igła, każdy
piaszczysty brzeg, każdy kłąb mgły w mrocznym lesie, każda łąka, każdy
brzęczący owad. Wszystko to, w pamięci i przeżyciu mojego ludu, jest święte”
itd. (cytuję za Potęgą mitu Campbella).
To fragment tylko, bo to ślad tego mitu, którego trudno szukać w Krwawym południku. Brak znaczący. Punkt
widzenia narratora, człowieka białego, konkwistadora, odarty jest z mitycznych
źródeł. Zdobywcy, władcy świata współczesnego, postrzegają świat niczym jałową
ziemię. Narrator, nie tyle jest człowiekiem zlagrownym, jak u Borowskiego, co
właśnie jałowym. I gdybyśmy chcieli zuniwersalizować przesłanie powieści
McCarthy’ego, to musielibyśmy dojść do wniosku, że każde odwoływanie się do
jakiegoś systemu wartości przez kapitalistycznych i politycznych konkwistadorów,
dziedziców sędziego Holdena, przemawiających do nas z ekranów i nie tylko, to
mydlenie oczu, sławetne opium dla mas.
Wiem, że Krwawy południk nie jest pierwszym utworem demitologizującym świat
dzikiego zachodu. Na pewno należy do najradykalniejszych w swej wymowie. W moim
wypadku tknął sentymentalnej struny, której drżenie, niezależnie od
racjonalnego i bardzo (!!!) krytycznego dystansu do utworów kształtujących
mityczne fundamenty mego stawania się, struny, która chyba wciąż gdzieś tam w
gotowości do rezonowania.
Krwawy południk Cormac McCarthy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz