Pamiętam, gdy po letniej sesji na pierwszym roku,
chcąc odreagować te wszystkie poważne lektury, sięgnąłem po wielu, bardzo
wielu, latach po mocno zużyty egzemplarz pierwszego tomu Winnetou. Nawet
sentyment, chroniony i skrywany w zakamarkach pamięci przez lata mit, pełna
świadomość, że literacko to słabe i gotowość na konfrontację z tym faktem, nie
ocaliła szlachetnego Apacza. Istotnym składnikiem mitu były jedne z ostatnich
jego słów: „Dziś jest dobry dzień, żeby umrzeć”; słowa świadczące o tym, że
konieczność stanięcia do walki mimo przeczuć związanych ze śmiercią, jest
imperatywem, a odwaga oczywistością, te jego słowa powinienem był, jak i całą
opowieść, pozostawić w tych zamierzchłych czasach, gdy pobrzmiewały one żywym
echem, gdziesik tam w środeczku dziecięcej duszy, co do istnienia której
jeszcze żadne wątpia się nie pojawiły. Powinienem był pozwolić umrzeć Winnetou
i stopniowo acz z szacunkiem przyglądać się zamieraniu mitu. Zdystansować się,
nie broniąc dostępu refleksji dotyczącej tego, ile wciąż z tego mitu we mnie.
Ale nie… zacząłem czytać… i wiadomo, porażka okrutna…
Apacz poległ już w chwili, gdy pierwsze o nim wspomnienia w książce… jeśli
dobrze pamiętam, to przy opisie jego niezwykłej fryzury.
Pożaliłem się podczas konsumpcji jakiegoś posesyjnego
piwa i poradzono mi, bym spróbował Małego wielkiego człowieka Thomasa
Bergera. Na szczęście nie oglądałem jeszcze wtedy filmu (reż. Arthur Penn, w
roli głównej Dustin Hoffman), który dobry i wart, ale urok książki zdecydowanie
bardziej (kiedyś może więcej, bo lektura rzeczywiście zasiliła żywotnymi sokami
dogorywający mit).
Czejenowie skutecznie zastąpili Apaczów.
Pamiętam, że oglądając później ekranizację, czekałem
przede wszystkim na jeden fragment, który podczas lektury szczególne wrażenie
na mnie. Oczywiste, że to, co w wyobraźni, pewnie pod wpływem przeróżnych
okoliczności towarzyszących momentowi lektury i w ogóle subiektywny klimat
stymulowany przez słowa, zawsze przewyższać będzie konkretyzację ekranową, ale
i tak lekki smutek po projekcji pozostał, bo ekranowa konkretyzacja już tego
głębokiego żalu, który po uświadomieniu sobie, że jeśli nawet muśnie cię to, co
tym jednym słowem o milionach desygnatów nazywamy, czyli szczęście, jeśli nawet
– to przepaść potem otchłanna, więc obraz filmowy tego nie pozostawił. Zresztą,
dzisiaj (bo właśnie sobie ten fragment po latach przypomniałem) lektura już też
przez warstwy sceptycyzmu i zwątpienia, które wraz z doświadczeniem, nie jest w
stanie przeniknąć do tego jądra mej wrażliwości, by tak jak dawno temu przeżyć
tę banalną prawdę o naturze bycia.
Jack Crabb, Mały Wielki Człowiek, spędza bardzo
rodzinną zimową noc w swoim tipi w obozie Czejenów. Spełnia swe obowiązki jako
mąż i jako szwagier. Na prośbę żony, która w ciąży, odwiedza w łożu kolejne
trzy siostry, bo one samotne i jest im źle. Czuje się w pełni Indianinem. Być
może to kwestia mego młodego wieku wtedy, ale relacja narratora wprawiła mnie w
niezwykle intymny, ciepły, spokojny nastrój. Gdy już uszczęśliwił wszystkie
siostry, wyszedł na powietrze, a jego myśli jakże godne pozazdroszczenia, jak
by się, chciało czuć to samo: „w tamtej chwili uważałem, że wszystko jest w jak
największym porządku. Przeżywałem jeden z nielicznych momentów, kiedy czułem:
wszystko jest tak, jak być powinno. Miałem wtedy mocne czary, to jest właściwe
słowo. Wiedziałem, gdzie jest środek świata. Wspaniałe uczucie, kiedy czas
krąży wkoło i ten, kto stoi w środku ma władzę nad wszystkim, co przybiera
formę linii, kąta lub kwadratu”. Podchodzi do niego żona, Promyk Słońca, która
w pobliskim lasku w tym czasie powiła mu syna. „Na ciemnym horyzoncie ukazała
się płonąca złota kula”, wschód (który tak lubię celebrować, siedząc o świcie
na balkonie), więc syn otrzymał imię Gwiazdy Porannej.
Ten sielankowy nastrój (niewolny od opisów między
innymi bardzo nieapetycznych potraw, które w środku zimy zmuszony jest spożywać
bohater, bo wbrew pozorom utwór ten też demitologizuje albo – mitologizuje
inaczej) przerwany jest przez atak kawalerii Custera. Wyrwani ze snu
Czejenowie, kobiety, starcy i dzieci, stają się celem ataku tego cywilizowanego
sortu ludzkości (ale mamy także skojarzonko z Winnetou, bo w środku tej rzezi,
siedzący w swym tipi wódz, Skóra Ze Starego Szałasu, mówi ze stoickim spokojem:
„Jestem ślepy i nie mogę walczyć, ale nie będę też uciekał. Jeżeli to jest
dzień mojej śmierci, to chcę umrzeć tutaj, w kręgu”).
Scena przypominająca to, co od tysiącleci wiadome, że
najtrwalszą cechą ludzkiego losu, jest jego gotowość do nagłej i najmniej
spodziewanej odmiany. Im bardziej umościsz swe bycie w kojącej bliskości
drugiego, tym chłód późniejszy będzie bardziej bolesny.
Miejsce Promyka Słońca w każdej chwili może zająć Syn
Porannej Gwiazdy, jak nazywano Armstronga Custera, rzeźnika Indian,
amerykańskiego bohatera.
„Trzy dni później napadli na grupę pokojowo
usposobionych Indian Tigua obozujących nad rzeką, wybijając ich do ostatniego”
– to już relacja z podobnego zdarzenia, tyle że uczyniona z punku widzenia
zbrodniarzy, czyli bohaterów Krwawego południka McCarthy’ego.
Bo tak naprawdę opis tego bestialstwa wywołał u mnie skojarzenia, które
przypomniały mi początek wakacji po pierwszym roku studiów.
„W rozrzedzonym świetle dnia nadciągnęli w stronę
nędznych namiotów, sunąc z wiatrem południowym brzegiem rzeki, gdzie czuć było
dym z ognisk. Kiedy zaszczekały pierwsze psy. Glanton dał ostrogę i wypadli zza
drzew między suche zarośla, długie końskie szyje wyciągnięte w pyle łapczywie
jak ogary w biegu, wierzchowce poganiane batami w stronę słońca, na którego tle
widać było sylwetki kobiet wstających od swych robót, płaskie i sztywne przez
moment, nim dotarła do nich prawda o realności tego piekielnego tętentu w
tumanach kurzu. Stały oniemiałe i bose, ubrane w niewybieloną bawełnę tej
krainy. Ściskały chochle, ściskały nagie dzieci. Po pierwszej salwie
kilkanaście z nich skuliło się i osunęło na ziemię. Pozostałe rzuciły się do
ucieczki, starcy wymachiwali rękoma, dzieci truchlały, mrugając w błyskach
wystrzałów. Nadbiegło kilku młodych mężczyzn z napiętymi łukami, ale padli od
kul, a jeźdźcy przetoczyli się przez osadę, tratując chaty z trawy i
roztrzaskując czaszki mieszkańców”.
Czy muszę dodawać, że ta scena, niezależnie od
szokujących znaczeń dosłownych, w mej głowie momentalnie stała się figurą
literacką odzwierciedlającą istotę tak zwanego postępu. Że cierpnie mi skóra,
gdy zdarzy mi się czytać uwagi co niektórych, a u nas w tej chwili coraz
bardziej śmiałych, uznających się za najbardziej reprezentatywnych
przedstawicieli cywilizacji, której przewag dopatrują się głównie w genach
odziedziczonych (jak są święcie [i pojęcie świętości nie jest tu od rzeczy] przekonani, bo jestem przekonany, jak skrzętnie ukrywaliby wyniki badań genetycznych dotyczących ich pochodzenia, gdyby je zrobili w porządnym, niepodporządkowanym polskim politykom [bo wiemy już, że i na wyniki badań naukowych chcą mieć wpływ rządzący nam z woli boga] laboratorium; co i tak bez znaczenia przecież: kto, jakie i skąd geny ma...), a przede wszystkim w białej (cytat z serialu dokumentalnego Wytępić całe to
bydło [tytuł oczywiście do "Jądra ciemności" nawiązuje]: „prosty
wariant pigmentu przeobrażony w źródło władzy”; po obejrzeniu tego serialu mamy
już całkowitą pewność, że obydwie wyżej przedstawione sytuacje [rzeź rdzennych mieszkańców wszędzie tam, gdzie Europejczyk dotrze], to typowa
taktyka jankesów [a jankes to figura tych, co na ustach postęp mają]) rasie panów oraz w objętości bicepsa (ale powiększa
się w tej grupie także tak zwane zaplecze teoretyczne, bo przecież nie powiem –
inteligenckie; to są ci, którzy dostarczają pseudo-dowodów na uzasadnienie
zbrodniczych zapędów i ci niekoniecznie spędzają czas na siłowni, oni mają
swych pretorian). Tych, którzy z tęsknotą wypatrują sędziego Holdena, któremu
już zaprzedali ciało i to, co zwie się czasami duszą.
Zbyt odległe skojarzenie? Mam nadzieję 😢
I dokąd mnie zawiodły te sentymentalne eskapady, od
rzewnego wspomnienia, przez bolesne odczucie utraty, które cechą stałą bytu aż
po marsze następców sędziego Holdena?
Cormac McCarthy Krwawy południk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz