środa, 14 kwietnia 2021

O unicestwianiu Promyka Słońca

 

 

 

Pamiętam, gdy po letniej sesji na pierwszym roku, chcąc odreagować te wszystkie poważne lektury, sięgnąłem po wielu, bardzo wielu, latach po mocno zużyty egzemplarz pierwszego tomu Winnetou. Nawet sentyment, chroniony i skrywany w zakamarkach pamięci przez lata mit, pełna świadomość, że literacko to słabe i gotowość na konfrontację z tym faktem, nie ocaliła szlachetnego Apacza. Istotnym składnikiem mitu były jedne z ostatnich jego słów: „Dziś jest dobry dzień, żeby umrzeć”; słowa świadczące o tym, że konieczność stanięcia do walki mimo przeczuć związanych ze śmiercią, jest imperatywem, a odwaga oczywistością, te jego słowa powinienem był, jak i całą opowieść, pozostawić w tych zamierzchłych czasach, gdy pobrzmiewały one żywym echem, gdziesik tam w środeczku dziecięcej duszy, co do istnienia której jeszcze żadne wątpia się nie pojawiły. Powinienem był pozwolić umrzeć Winnetou i stopniowo acz z szacunkiem przyglądać się zamieraniu mitu. Zdystansować się, nie broniąc dostępu refleksji dotyczącej tego, ile wciąż z tego mitu we mnie.

Ale nie… zacząłem czytać… i wiadomo, porażka okrutna… Apacz poległ już w chwili, gdy pierwsze o nim wspomnienia w książce… jeśli dobrze pamiętam, to przy opisie jego niezwykłej fryzury.

Pożaliłem się podczas konsumpcji jakiegoś posesyjnego piwa i poradzono mi, bym spróbował Małego wielkiego człowieka Thomasa Bergera. Na szczęście nie oglądałem jeszcze wtedy filmu (reż. Arthur Penn, w roli głównej Dustin Hoffman), który dobry i wart, ale urok książki zdecydowanie bardziej (kiedyś może więcej, bo lektura rzeczywiście zasiliła żywotnymi sokami dogorywający mit).

Czejenowie skutecznie zastąpili Apaczów.

Pamiętam, że oglądając później ekranizację, czekałem przede wszystkim na jeden fragment, który podczas lektury szczególne wrażenie na mnie. Oczywiste, że to, co w wyobraźni, pewnie pod wpływem przeróżnych okoliczności towarzyszących momentowi lektury i w ogóle subiektywny klimat stymulowany przez słowa, zawsze przewyższać będzie konkretyzację ekranową, ale i tak lekki smutek po projekcji pozostał, bo ekranowa konkretyzacja już tego głębokiego żalu, który po uświadomieniu sobie, że jeśli nawet muśnie cię to, co tym jednym słowem o milionach desygnatów nazywamy, czyli szczęście, jeśli nawet – to przepaść potem otchłanna, więc obraz filmowy tego nie pozostawił. Zresztą, dzisiaj (bo właśnie sobie ten fragment po latach przypomniałem) lektura już też przez warstwy sceptycyzmu i zwątpienia, które wraz z doświadczeniem, nie jest w stanie przeniknąć do tego jądra mej wrażliwości, by tak jak dawno temu przeżyć tę banalną prawdę o naturze bycia.

Jack Crabb, Mały Wielki Człowiek, spędza bardzo rodzinną zimową noc w swoim tipi w obozie Czejenów. Spełnia swe obowiązki jako mąż i jako szwagier. Na prośbę żony, która w ciąży, odwiedza w łożu kolejne trzy siostry, bo one samotne i jest im źle. Czuje się w pełni Indianinem. Być może to kwestia mego młodego wieku wtedy, ale relacja narratora wprawiła mnie w niezwykle intymny, ciepły, spokojny nastrój. Gdy już uszczęśliwił wszystkie siostry, wyszedł na powietrze, a jego myśli jakże godne pozazdroszczenia, jak by się, chciało czuć to samo: „w tamtej chwili uważałem, że wszystko jest w jak największym porządku. Przeżywałem jeden z nielicznych momentów, kiedy czułem: wszystko jest tak, jak być powinno. Miałem wtedy mocne czary, to jest właściwe słowo. Wiedziałem, gdzie jest środek świata. Wspaniałe uczucie, kiedy czas krąży wkoło i ten, kto stoi w środku ma władzę nad wszystkim, co przybiera formę linii, kąta lub kwadratu”. Podchodzi do niego żona, Promyk Słońca, która w pobliskim lasku w tym czasie powiła mu syna. „Na ciemnym horyzoncie ukazała się płonąca złota kula”, wschód (który tak lubię celebrować, siedząc o świcie na balkonie), więc syn otrzymał imię Gwiazdy Porannej.

Ten sielankowy nastrój (niewolny od opisów między innymi bardzo nieapetycznych potraw, które w środku zimy zmuszony jest spożywać bohater, bo wbrew pozorom utwór ten też demitologizuje albo – mitologizuje inaczej) przerwany jest przez atak kawalerii Custera. Wyrwani ze snu Czejenowie, kobiety, starcy i dzieci, stają się celem ataku tego cywilizowanego sortu ludzkości (ale mamy także skojarzonko z Winnetou, bo w środku tej rzezi, siedzący w swym tipi wódz, Skóra Ze Starego Szałasu, mówi ze stoickim spokojem: „Jestem ślepy i nie mogę walczyć, ale nie będę też uciekał. Jeżeli to jest dzień mojej śmierci, to chcę umrzeć tutaj, w kręgu”).

Scena przypominająca to, co od tysiącleci wiadome, że najtrwalszą cechą ludzkiego losu, jest jego gotowość do nagłej i najmniej spodziewanej odmiany. Im bardziej umościsz swe bycie w kojącej bliskości drugiego, tym chłód późniejszy będzie bardziej bolesny.

Miejsce Promyka Słońca w każdej chwili może zająć Syn Porannej Gwiazdy, jak nazywano Armstronga Custera, rzeźnika Indian, amerykańskiego bohatera.

 

„Trzy dni później napadli na grupę pokojowo usposobionych Indian Tigua obozujących nad rzeką, wybijając ich do ostatniego” – to już relacja z podobnego zdarzenia, tyle że uczyniona z punku widzenia zbrodniarzy, czyli bohaterów Krwawego południka McCarthy’ego. Bo tak naprawdę opis tego bestialstwa wywołał u mnie skojarzenia, które przypomniały mi początek wakacji po pierwszym roku studiów.

„W rozrzedzonym świetle dnia nadciągnęli w stronę nędznych namiotów, sunąc z wiatrem południowym brzegiem rzeki, gdzie czuć było dym z ognisk. Kiedy zaszczekały pierwsze psy. Glanton dał ostrogę i wypadli zza drzew między suche zarośla, długie końskie szyje wyciągnięte w pyle łapczywie jak ogary w biegu, wierzchowce poganiane batami w stronę słońca, na którego tle widać było sylwetki kobiet wstających od swych robót, płaskie i sztywne przez moment, nim dotarła do nich prawda o realności tego piekielnego tętentu w tumanach kurzu. Stały oniemiałe i bose, ubrane w niewybieloną bawełnę tej krainy. Ściskały chochle, ściskały nagie dzieci. Po pierwszej salwie kilkanaście z nich skuliło się i osunęło na ziemię. Pozostałe rzuciły się do ucieczki, starcy wymachiwali rękoma, dzieci truchlały, mrugając w błyskach wystrzałów. Nadbiegło kilku młodych mężczyzn z napiętymi łukami, ale padli od kul, a jeźdźcy przetoczyli się przez osadę, tratując chaty z trawy i roztrzaskując czaszki mieszkańców”.

Czy muszę dodawać, że ta scena, niezależnie od szokujących znaczeń dosłownych, w mej głowie momentalnie stała się figurą literacką odzwierciedlającą istotę tak zwanego postępu. Że cierpnie mi skóra, gdy zdarzy mi się czytać uwagi co niektórych, a u nas w tej chwili coraz bardziej śmiałych, uznających się za najbardziej reprezentatywnych przedstawicieli cywilizacji, której przewag dopatrują się głównie w genach odziedziczonych (jak są święcie [i pojęcie świętości nie jest tu od rzeczy] przekonani, bo jestem przekonany, jak skrzętnie ukrywaliby wyniki badań genetycznych dotyczących ich pochodzenia, gdyby je zrobili w porządnym, niepodporządkowanym polskim politykom [bo wiemy już, że i na wyniki badań naukowych chcą mieć wpływ rządzący nam z woli boga] laboratorium; co i tak bez znaczenia przecież: kto, jakie i skąd geny ma...), a przede wszystkim w białej (cytat z serialu dokumentalnego Wytępić całe to bydło [tytuł oczywiście do "Jądra ciemności" nawiązuje]: „prosty wariant pigmentu przeobrażony w źródło władzy”; po obejrzeniu tego serialu mamy już całkowitą pewność, że obydwie wyżej przedstawione sytuacje [rzeź rdzennych mieszkańców wszędzie tam, gdzie Europejczyk dotrze], to typowa taktyka jankesów [a jankes to figura tych, co na ustach postęp mają]) rasie panów oraz w objętości bicepsa (ale powiększa się w tej grupie także tak zwane zaplecze teoretyczne, bo przecież nie powiem – inteligenckie; to są ci, którzy dostarczają pseudo-dowodów na uzasadnienie zbrodniczych zapędów i ci niekoniecznie spędzają czas na siłowni, oni mają swych pretorian). Tych, którzy z tęsknotą wypatrują sędziego Holdena, któremu już zaprzedali ciało i to, co zwie się czasami duszą.

Zbyt odległe skojarzenie? Mam nadzieję 😢

I dokąd mnie zawiodły te sentymentalne eskapady, od rzewnego wspomnienia, przez bolesne odczucie utraty, które cechą stałą bytu aż po marsze następców sędziego Holdena?

 

Cormac McCarthy Krwawy południk


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz