środa, 12 sierpnia 2015

Zanussi - kino środka?

Kino środka, tak zwany mainstream... czasami określenie stosowane pogardliwie, bo odnoszące się do tworów ukierunkowanych na odbiorców o niezbyt wyrafinowanych gustach, a takźe dających się manipulować przez bardziej ekspansywne media... określenie pełne sprzeczności...
Filmy przystępne, opowiadające swoje historie za pomocą języka przyswojonego już... niekombinujące z formą, komunikatywność mające za cel nadrzędny... Tak ja to określenie rozumiem przede wszystkim. Ale dla wielu nie jak? a co? stanowi główny wyróżnik. Temat jest raczej bez znaczenia, ale już to, do ilu pokładów, ilu warstw problemowych jesteśmy się w stanie dokopać, z jednoczesnym poczuciem, że jeszcze wiele przed nami, na pewno jest juź wyróżnikiem.  
Filmy, które stają się wytchnieniem, gdy festiwalowy repertuar wypełniony pozycjami ambitnymi, wyrafinowanymi; takimi, które w kompleksy mnie wpędzają i źródłem frustracji intelektualnej się stają, bo z poczuciem niezrozumienia u mnie się łączą... i taki wciąż niedouczony wciąż i wciąż...
Aby poprawić sobie samopoczucie, dodaję epitet 'ambitne' kino środka. Czyli takie, które o sprawach ważnych bez zbędnego kombinowania mówi. Oczywiście moja kwalifikacja, jak zwykle, bardzo subiektywna będzie; zaliczam tu filmy, które po prostu nie wprawiają mnie w konsternację poznawczo-formalną....taaaa - bardzo to subiektywne kryterium... bo przecież jeszcze wiele kategorii można przywołać. Gdzie jest granica tak zwanego trudnego problemu, czy też ciężaru emocjonalnego przekraczającego oczekiwania widza, który przede wszystkim, by odpocząć. A kategoria odpoczynku, to już w ogóle bez sensu, bo strasznie względna. Bo ja masochistą jestem i często mam poczucie odprężenia po obejrzeniu filmu, który kazał mi się emocjonalnie i intelektualnie przeczołgać. 
Czy kinem środka stał się Zanussi ("Ciało obce"), który opowiada historię zrozumiałą i ,wbrew jego zarzekaniu, stosunkowo jednoznaczną; Zanussi (głupio mi mistrza krytykować, bo gdzie mi tam, ale sam sprowokował swymi wypowiedziami podczas spotkania; on w niewyrobieniu widza oraz atakach feministek upatruje, przyznaję i ja, nazbyt krytyczne podejście do filmu swego, co w słynnych i zdecydowanie przereklamowanych wężach znalazło odzwierciedlenie; nie zgadzam się z tymi opiniami, film wart jest dyskusji poważniejszej, co nie zmienia faktu, że to już nie to, co kiedyś) twierdzi, że zidiociała współczesna widownia urobiona jest przez seriale i przekonuje, że język filmu się uprościł dziś i odbiorcy nieprzygotowani są i przywołuje podczas spotkania autorskiego Godarda między innymi jako tego, którego kiedyś przeciętna widownia bez problemu... a ja z tym papieżem awangardy do dziś mam problem, a Zanussi wydaje mi się, że jakby językiem z elementarza mówi, a to że splata różne wątki? fakt: w przeciwieństwie do wielu współczesnych, nie mówiąc o serialowych twórcach, u niego rzeczywiście znaczenia rodzą się na styku pomiędzy tymi wątkami, problemy echem naznaczają sąsiednią historię, ale jednocześnie dość przewidywalne to jest... ale niech mu będzie...choć wątpliwości mi się tu mnoźą...i zarzut o zbytnią retoryczność aż się ciśnie na usta...ale Buzek ze swym wyborem boskiej miłości zaprzepaszczającej miłość ziemską pozostanie w pamięci nie tylko jako dramat wyboru, ale także jako problem: czy to ciało rzeczywiście jako obce pojmowane może być, z całą wieloznacznością tego tytułu...bo tytuł jest świetny.
Czy film (to już nie Zanussi) wygrywający Sundance może być filmem środka? Bo to przecież festiwal kina niezależnego. Czy to w ogóle jest kryterium?
Bo "Umrika" (reż. Prashant Nair) nagrodę publiczności tam dostał (czy dostała?, tak Hindusi na Amerykę mówią), a ja tę historię dokładnie do tego typu kina bym zaliczył,  co, jak już wyżej..., nie dyskredytuje. Wzruszająca (no właśnie, o emocjach jeszcze nie było - często odwoływanie się do tych najprostszych jest wyznacznikiem kina niższego lotu; także oczywiście dyskusyjne to jest) opowieść hinduska o micie amerykańskim opowiedziana z perspektywy mieszkańca wioski, w której elektryczność dopiero się pojawia, co zresztą stało się przyczyną dramatu, który był jednym z punktów zwrotnych narracji. Konstrukcja scenariusza zresztą też do tego stopnia klasyczna, że bez problemu moźna było wyczuć, kiedy juź czas na punkt zwrotny akcji. I znowu to nie krytyka, a coś, dzięki czemu jakoś bezpieczniej się czułem podczas projekcji (starość k.s.). Można ten film z różnych stron: o rodzinie, tradycji, tęsknocie do lepszego świata, oczywiście miłości i jak najbardziej zło...ja o honorze może, jako motywie, wokół którego inne rzeczy można. Rodzina głównego bohatera wieczystą hańbą by się okryła, gdyby wyszło na jaw, że jego brat nie do mitycznej Ameryki wyjechał, ale fryzjerem został, nie bez pomocy swych mafijnych zwierzchników, w jednym z większych miast hinduskich. Przez wiele lat jego, sfałszowane przez ojca, który w ten sposób ratował z poważnej depresji matkę uwielbiającą swego pierworodnego do szaleństwa, a więc, gdy nie przychodziły wieści z Ameryki, ojciec zaczął je tworzyć, listy odczytywane były przed wszystkimi mieszkańcami wioski i wszyscy przeżywali wymyślane przez ojca kolejne odkrycia mitycznego lądu... Gdyby wyszło na jaw, że listy fikcją literacką są tylko, hańba na wieki... Nie wstyd, nie to że głupio jakoś... Więc młodszy brat poświęca miłość, która zresztą wcześniej niemożliwa się wydawała a doszło do tego, że mogłaby spowodować całkowite ustabilizowanie jego życia, odrzuca ją, oczywiście nie bez bólu, ale honor rzecz święta, i dzięki pomocy brata, który u mafii do końca życia się zadłużył, więc też jakieś odkupienie, w kontenerze, bo tak nielegalnie Hindusi do Stanów, do ziemi obiecanej się udaje. Taka właśnie historia środka, klarownie opowiedziana, z obecnością elementów humorystycznych i folklorystycznych, poruszająca emocje a jednocześnie w pewnym zadumaniu pozostawiająca widza. I to jest moźe kolejne istotne kryterium: to zadumanie właśnie, z którym z kina wychodzimy. To lubię.
No i jeszcze tak sobie myślałem, że z jednej strony u wielu gdzieś tam tli się tęsknota do tej wspólnoty wiejskiej, w której wszyscy wszystkich i integracja cudowna, a z drugiej, niczym Udai, który do radykalnych środków musiał się odwołać, by spod zniewalających skrzydeł matki się wyrwać, zagubić się w tłumie pragniemy, tak jak ja, który ledwo sąsiadów rozpoznaję z mojego piętra.
Wydawało mi się, że tradycyjne Indie to patriarchat, a tu o całym, niestety dramatycznym, świecie bohaterów zdecydowała piękna kobieta, matka, której miłość fatalnie zaciąźyła na losie synów. I chciałoby się o tej miłości fatalnej nieco...
Zanussi, Nair...a ja tak naprawdę chciałem o "Rozumiemy się bez słów" czy Morettim, a  dygresje mnie wciągnęły zagarniając... takie moje nomadyczne prawo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz