czwartek, 9 sierpnia 2012

High Art

„High Art” (r. Lisa Cholodenko, niezależne kino amerykańskie). Co mnie tak urzekło? Przed chwilą… że zamyślenie jakieś i nastrój w środku… Trzy kobiety: Lucy, Syd, Greta i gdzieś z boczku James… Kiedyś pisałem, że czasami trudno mi się utożsamić z bohaterami, gdy ze zbyt odległego od moich uwarunkowań świata pochodzą – ale są wyjątki – jak w tym filmie, choć może tu nie o utożsamienie nawet chodzi (bo to przecież kobiecy bardzo film i one jeszcze seks ze sobą uprawiają; ale reżyserka nie epatuje zbytnio tego rodzaju scenami [a szkoda…]), a o sugestywność narracji, która powoduje, że wnikamy w ten świat i – bardzo ważne – klimat budowany przez charakterystyczną muzykę (nie potrafię opisywać muzyki), zdjęcia (zresztą o fotografowaniu jest też ten film i jedną z rzeczy, która mi do głowy przyszła podczas projekcji, to pragnienie powrotu do analoga…), scenografię (wnętrza dwóch mieszkań szczególnie, urządzone w bardzo mi bliskim stylu; a jaki to styl? cholera? dość swobodny z nastawieniem na swojskość i akcenty osobiste, wnętrze, które charakteryzuje mieszkańca, daje świadectwo jego indywidualności, choć trzeba przyznać, że tego rodzaju przestrzenie także zaczynają być powtarzalne, ale jest to na pewno ten element świata przedstawionego w tym filmie, z którym utożsamić się mogę), kameralną historię. Codzienny bieg zdarzeń może wyskoczyć z kolein w każdym (przypadkowym? wiem, nie ma czegoś takiego wg niektórych) momencie. I być może rzeczywiście przypadków nie ma, bo często jakoś tam gotowi jesteśmy wewnętrznie na przyjęcie niespodziewanego (paradoks?). Gotowość ta skryta w nieświadomości najczęściej jest i zdarzenia, które uznajemy za niezwykły zbieg okoliczności, szczęśliwy (bądź nie) przypadek, czy wręcz cud objawiają nam jej obecność a w konsekwencji jakąś prawdę o nas, której często wcześniej znać nie chcieliśmy bądź zbytnio nad nią się nie zastanawialiśmy. Dlaczego tyle o nieświadomości? A bo to mój konik, a poza tym w tym filmie dziać się zaczyna, gdy z sufitu zaczyna kapać woda i Syd udaje się do sąsiadki mieszkającej nad nią, by interweniować. A woda, i to jeszcze uwolniona, przekraczająca wytyczone dla niej granice, to nieświadomość upominająca się o swe prawa (i proszę mi tu nic o nadinterpretacji…). Dość powiedzieć, że Syd na początku opowieści mieszka z chłopakiem, a kończy się film, gdy jej zdjęcie, na którym spoczywa w objęciach kochanki (Lucy), trafia na okładkę pisma artystycznego, którego jest redaktorką. Za jej zgodą – bo to coś w rodzaju publicznej deklaracji jest, co oczywiście (?) tak bardzo łatwo jej nie przychodzi. Przypadek? Na pewno nie: Syd, choć była to dla niej sytuacja całkiem nowa, swobodnie i pewnie w nią wchodzi. Zaskakująco pewnie. Ale akcja rozgrywa się w środowisku, w którym preferencje płciowe nie są problemem; jest to indywidualny wybór i nikomu nic do tego (choć matka Lucy w pewnym momencie stwierdza, że za czasów jej młodości byłoby to nie do pomyślenia – my troszkę pewnie w tym jej czasie jeszcze tkwimy). James chyba nie bardzo jest wstrząśnięty, że jego miejsce zajmie kobieta, boli go sam fakt zdrady partnerki. Podobała mi się ta oczywistość istnienia różnorodności wyborów preferencji seksualnych. Przyglądałem się też postawie Lucy – artystki, bo ona fotografią się zajmuje. To znaczy 10 lat wcześniej znana bardzo nawet była i jak to powiedziane zostało w filmie: „wszystkich, którzy jej pomogli, w ch… zrobiła i wyjechała, zrywając w ten sposób wszelkie kontakty”. Nadal fotografuje, ale kompletnie nie jest zainteresowana karierą (bogata z domu jest, więc zazdrościłem jej). Twierdzi, że wszelka formalna współpraca jest za ciasna dla niej, że dusi się w atmosferze komercji (może to też taki autotematyzm obecny w tym filmie, bo przecież to produkcja niezależna, więc byłby to tak naprawdę film o sztuce niezależnej i o tragicznej [bo cóż: film dobrze się nie kończy] atmosferze jej towarzyszącej). Nie ustawia zdjęć, nie zatrudnia modelek (ten typ fotografii zalewa nas ostatnimi czasy: ładne dziewczyny, w przedziwnych strojach, w wystylizowanych sytuacjach, opracowane na kompie tak, by jeszcze barwy jakieś nietypowe się stały - standardem są obecnie), nie używa cyfrówki. Fotografuje życie własne, znajomych w naturalnych sytuacjach i z grymasami nie na potrzeby zdjątka wymyślonymi. Ale oczywiście nie są to foty pamiątkowe. W sposobie kadrowania, w przerysowaniach (szeroki kąt), w barwach, niedoświetleniach i prześwietleniach mieści się jej prawda o świecie, którą niekoniecznie chce się z innymi dzielić. Lubię takie foty, w takich rejonach kiedyś także wędrowałem. I zatęskniłem. Poczułem się trochę jak Syd w momencie, gdy dowiedziała się o śmierci Lucy – ich romans dopiero się zaczynał, jeszcze nie nabrał barw (pozostała fota na okładce, sztuka trwalsza niż śmierć, przezwyciężająca świadomość padliny). Tylko, w moim wypadku, kto kogo porzucił? Ja fotografię, czy fotografia mnie? Czasami myślę, że to drugie raczej…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz