wtorek, 7 sierpnia 2012

Dobrodziejstwa kina w czas upałów

Seidl mi się Tu przypomniał i jego „Upały” – w Zwierzyńcu ulubiona temperatura Darka G., czyli trzy miliony stopni, w których pan D. nurza się z rozkoszą, a ja odprawiam egzorcyzmy z nadzieją, że ktoś swą ofiarą wyrwie mnie z tego piekła. Ale póki brakuje takiej dobrej duszy, błogosławieństwem jest sala kinowa ze skuteczną klimatyzacją i dzięki temu mogę sobie racjonalizować te pięć filmów (tutaj w przeciwieństwie do NH można i sześć obejrzeć, bo przeważnie filmy lecą co dwie godziny [dzięki czemu można zrobić sobie w środku przerwę dwugodzinną, co właśnie praktykuję popijając złocisty napój] od 9… a z nocną projekcją to i siedem) dziennie – po prostu nie mam innego wyjścia, jeśli chcę z tego wyjść cało. Dzisiaj trzy na razie były i jakoś ogarnąć myśli próbuję, bo jak wspomniałem przerwy są migawką li tylko i nawet skrawek myślątka nie ma szans na zaistnienie (a ja, jak wiadomo, skąpiec zapoznany nie pozwolę sobie na opuszczenie większej ilości projekcji). Zacząłem od dokumentu („Tala od różańca” [tego drewnianego, spopularyzowanego w głębokiej komunie], r. S. Rogowski i S. Zawiśliński), a ponieważ wczoraj o nich sporo (ale w planie mam dziś jeszcze jeden, krótki – 55 min. higienicznie: „Przeżyć Afganistan”, r. M. Imielska) więc sobie daruję (wypowiadając sakramentalne „kiedyś przy okazji wrócę”, co pewnie nie będzie miało miejsca). Dwie następne pozycje bardzo zacne były i aż szkoda, że nie mam czasu wiele. Ale dla siebie i dla porządku kilka najważniejszych rzeczy przywołam, choć upał wysuszył wszelkie bardziej soczyste refleksje. „I sprawiedliwość nie dla wszystkich” (r. Filippos Tsitos, Grecja, na ekrany jakoś niebawem ma wejść i być może za jakiś rok jeszcze raz obejrzę, co jest już chyba wystarczającą pochwałą) – nowohoryzontowy bardzo, ascetyczne, pieczołowicie zakomponowane kadry, statyczna kamera pozwalająca na ich kontemplację; ale nie jest to obrazek do powieszenia na ścianie, gdyż klarowna i przemyślana akcja jest także – choć kameralna bardzo i bez pośpiechu podawana. Podoba mi się scenariusz, nieszablonowy, zaskakujący widza subtelnymi niuansami, ale nieszokujący - wiarygodny mimo wszystko. Krótko o akcji, abym nie zapomniał… a może lepiej zacząć od drugiej sceny, która, niczym w eposie, mieści w sobie istotę zdarzeń: dziewczyna w markecie coś tam kradnie (trzeci film w ostatnim miesiącu, w którym ktoś coś kradnie w markecie – to chyba stał się już mocno upowszechniony symbol kryzysu), zauważa ją ochroniarz, ona ucieka, przypadkowy gość podstawia nogę stróżowi kapitalistycznego dobytku, złodziejce udaje się umknąć… i chyba już w następnej scenie okazuje się, że przypadkowym klientem jest policjant (takie to niestereotypowe rzeczy w tym świecie się dzieją; swoja drogą ciekawe, że dobry glina [tzn. glina jako taki prawdziwie dobry dobry człowiek] jest czymś, czego nie oczekujemy specjalnie w filmie). I w gruncie rzeczy wszystko, co się później dzieje jakoś tam do tej sceny odnieść można. Bo pomiędzy tą dwójką bohaterów dzieje się już aż do końca (on jej na początku nie zna). I oczywiście można by mówić o przypadku, ale jeżeli nawet, to jest on mocno uwiarygodniony. Tsitos nieźle splątał losy bohaterów, jednocześnie pozostawiając widza przed otwartym zakończeniem. Ale co z tych poplątanych losów wynika lub co jest ciekawego w bohaterach? Przede wszystkim są niejednoznaczni i to już by wystarczyło. Powiązani ze sobą różnymi zobowiązaniami (począwszy od tego, że przecież dziewczyna [nie pamiętam imion, nie mam dostępu do netu { nie wiem, kiedy to wrzucę do sieci, w Zwierzyńcu są dwa miejsca, gdzie jest Wifi i niekoniecznie są obok kina, czy pola namiotowego}, nie mam programu {choć bardziej mi się podoba niż ten nowohoryzontowy, ale postanowiłem nic nie kupować, bo plecak nabity, wyjazd na miesiąc, a przede mną jeszcze Bieszczady}] już w jakiś sposób ma pewne zobowiązania wobec swego wybawiciela z marketu a później to się jeszcze komplikuje) i w momencie, gdy się umawiają niezwykle istotna staje się kwestia motywacji; w jakim stopniu, w momencie zaistnienia tego rodzaju różnych uzależnień, możemy liczyć na czystość intencji, czy możemy liczyć na to, że ktoś jakoś tam wobec nas zobowiązany chce się umówić, bo spotkanie z nami jest ważne tylko (jak często w ogóle sobie takie pytanie zadajemy, a przecież tego rodzaju subtelnych relacji uzależnień międzyludzkich jest wiele i nie sprowadzają się one tylko i wyłącznie do takich spektakularnych jak w tym filmie?)… a dzieje się to w kraju, o którego korupcji ostatnimi miesiącami bardzo wiele się mówi (może zresztą chodzi twórcy o takie uogólnienie, ukazanie tego, jak różnego rodzaju zobowiązania mogą kłaść się cieniem na bezpośrednich relacjach międzyludzkich). Poza tym zabójca, który niczym Raskolnikow staje przed szefem policji, by się przyznać do winy, ale w przeciwieństwie do Rodiona (albo troszkę jak on właśnie za pierwszym razem) nie potrafi wydusić z siebie słowa. Ale też problem naszej intuicji: policjant jest przekonany, że dziewczyna jest szczera; dziewczyna jest przekonana, że policjant jest nieszczery… a jest dokładnie na odwrót! I wiele innych smaczków, aż dziw, że w tym upale tyle przywołać potrafiłem. Tym bardziej, że pamięć o tym filmie przyćmiona nieco została przez następny: znowu bracia Taviani (drugi od wczoraj i coraz bardziej pod urokiem jestem, więc szerzej może jeszcze kiedyś dam radę) i piękna epicka opowieść o Królestwie Neapolu w wieku XVIII. No i pustelnik, asceta, na tle niezwykłych górskich pejzaży. „Słońce także w nocy” nie jest szczególnie nowatorskie, bo o kuszeniu św. Antoniego opowiadano (malowano) wielokrotnie. Ciekawe, że stosunkowo łatwo zrezygnować człowiekowi z majątku, pozycji i nawet dumy… a siłą, która okazuje się najbardziej zabójcza to ciało kobiety… Stereotypowe i nie budzące zdziwienia jest też momentalne urynkowienie cudów czynionych przez głównego bohatera. Czy film jest ważny? Niekoniecznie… tyle że ogląda się go cudnie. A co na temat świata, w którym żyjemy? Pewnie min. to, że czasy inne już bardzo mamy, bo i duma nie taka (ilu by odczuło takie poniżenie jak bohater na początku, gdy okazało się, że kobieta, którą ma poślubić i w której też się zakochał, była kochanką króla – dla kariery myślę, że dzisiaj nie takie rzeczy się bagatelizuje; choć wtedy też pewnie a bracia Taviani wybrali do swego filmu kogoś wyjątkowego) i wytrwałość, pokora, konsekwencja; ale i brak samousprawiedliwiania (ucięcie sobie palca przez bohatera w momencie, gdy poczuł pożądanie), itd… Ale można też zapytać (i teraz wypowiadam się jako obywatel współczesności, mocna relatywizujący, a więc – w przekonaniu niektórych – zagubiony): po co? Duma jak najbardziej cechą jest godną utrwalania, ale strach przed kobiecym ciałem?... to chyba tylko w takie upały zaakceptować by można (a tam w tych neapolskich górach ciepło bardzo), bo w tych okolicznościach samo istnienie jest już wystarczającym wysiłkiem a jedyną ucieczką staje się kinowa sala, do której czym prędzej się przenoszę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz