poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Pochwała dokumentu

Chciałem zatytułować ten wpis „Dzień dobry Babilon”; z dwóch powodów – pierwszy oczywisty, właśnie obejrzałem film o tym tytule braci Tavianich i wpis na ich temat byłby bardzo wskazany (lecz o nich jeszcze się wstrzymam, ponieważ mam w perspektywie jeszcze inne ich filmy); drugi powód bardziej symboliczny jest: po tygodniowym wyciszeniu w pokutniczej celi (to nie metafora, choć maleńka hiperbola [fajny paradoks] się wkradła) bez dostępu do netu a tym bardziej kina znowu jestem na festiwalu filmowym i znowu pięć (a może i więcej, bo krótkie dokumenty także) filmów dziennie oglądam. Tak, tak – tym razem Zwierzyniec i Letnia Akademia Filmowa (wiem, robi się ze mnie nałóg, ale myślę, że wraz z nadejściem roku szkolnego, to minie; póki co nabijam średnią krajową wyjść do kina; a o samym festiwalu też przy okazji coś skrobnę, bo to zupełnie inaczej niż we Wrocławiu, kameralnie wręcz, nie ma problemów z wejściem na jakikolwiek seans [na razie, to pierwszy dzień jest], warunki nieco surowe i dzięki temu pojawiają się sentymentalne wspomnienia z chodzenia do kina w czasach największych nim fascynacji [dziś na Tavianich po raz pierwszy od bardzo dawna słyszałem, jak pracuje za moimi plecami projektor – cudne]; a reszta przy okazji). Nic też nie napiszę o drugim bardzo istotnym filmie, który sobie dziś po wielu bardzo latach przypomniałem, bo późny wieczór już jest i jakoś nie mam pomysłu, jak tu o dziele „Hiroshima, moja miłość” (A. Resnais) napisać udając, że nie wiem o istnieniu całej biblioteki na jego temat (czyli jak inteligentnie udawać naiwniaka, żeby nikt się nie przyczepił, że albo te drzwi to już wyważone dawno temu, albo że banialuki plotę). Chciałem se chwilkę przed snem podumać (popisać) o dokumencie. Po pierwsze dlatego, że na 45 filmów obejrzanych we Wrocławiu 16 to dokumenty (bądź mocumenty) i już o niektórych przecież pisałem (ale są takie, o których nie wspominałem, a na pewno na to zasługują), bo to są te filmy, które zdecydowały o jakości mojego NH (głównie „Susza” i „Kanikuła”, oba meksykańskie, co zastanowić powinno); po drugie – dzisiaj mój pobyt tu także od dokumentu rozpocząłem (można by oczywiście także o fenomenie popularności tego gatunku filmów cosik porozważać, ale to też chyba innym razem [coraz ich więcej w normalnej dystrybucji, przed wyjazdem obejrzałem świetny „Chwała dziwkom”, jesienią wejdzie do kin „Abramowicz – artystka obecna” [obejrzałem we Wrocławiu] – o tym filmie pewnie jeszcze pisać się będzie, dla mnie niezwykła była wymowa ostatniego performancu artystki [w zasadzie głównie o nim film traktuje]; siedzi ona mianowicie w galerii i ‘jest obecna’, przed galerią ludzie przez noc całą czekają w kolejce, by przez kilka minut siedzieć naprzeciwko niej – koszmarny znak czasów, w których żyjemy: ludzie ci są świadectwem tego, jak słabo zakorzenieni jesteśmy w tu i teraz i jednocześnie, jak bardzo nam tego brakuje… jakby nie można było tak po prostu, z najbliższymi… [„piszę, bom smutny i sam pełen winy”]). A mój początek Tu to „Wiera Gran” (r. Maria Zmarz-Koczanowicz). I temat, który zawsze mnie porusza. W zasadzie dwa tematy dla mnie istotne. Jeden, ciągle się tu, na blogu, przewijający, to pytanie o to, gdzie leży prawda, jak do niej dotrzeć, czy w ogóle możliwe jest dotarcie do niej (i popularność dokumentów może być świadectwem tego, jak bardzo jej nam brakuje). Drugi, podobny, dotyczy fałszywych oskarżeń, ich źródeł, ale też fenomenu ich skuteczności (w tego rodzaju kontekstach przypomina mi się zawsze „Omyłka” Prusa, opowiadanie, które powinni co pół roku czytać ci, którzy niefrasobliwie albo wręcz przeciwnie – z intencją zaszkodzenia [ale ci to raczej, skoro działają z premedytacją, żadnych pozytywnych wniosków z tej lektury by nie wyciągnęli] formułują idące w świat opinie o człowieku [i nie chodzi mi o dziennikarzy piszących o celebrytach, choć i tu wiele jest do powiedzenia - i wszyscy też o tym wiedzą - bo ci drudzy grubą skórę mieć powinni, ale o tych wokół nas, zwykłych śmiertelników, którzy, być może nawet skrzywdzeni, potrafią formułować skutecznie tak upraszczające uogólnienia, że odechciewa się funkcjonowania wśród ludzi, a już na pewno nie ma się ochoty – bo to poniżające przecież – na permanentne sprostowania czy wręcz negowanie). A bohaterką filmu Koczanowicz jest tytułowa żydowska śpiewaczka, którą posądzono (w sumie to podstawowym oskarżycielem był jeden człowiek, który – jak to w filmie określono – z niezwykłą umiejętnością zdobywania przychylności, bo pewny siebie głos, bo wspominanie o dokumentach [oczywiście nigdy ich nie pokazał], bo dość szybko potrafił się przebić i tak już pozostał [oj, uważam ja, gdy słucham kogoś, czyje prawdy zbyt gładko wpadają mi do głowy) o to, że śpiewała w getcie w Warszawie dla gestapowców (och uwielbiam tych wszystkich, którzy z tego rodzaju bzdury – moim zdaniem – robią zarzut wykluczający ze środowiska) i że – w tym wypadku zarzut zdecydowanie poważniejszy – że po wydostaniu się z getta wydawała swych współplemieńców (w filmie pojawiają się także intrygujące informacje dotyczące Spielmana sugerujące jakoby był w policji żydowskiej bezwzględnie obchodzącej się z mieszkańcami getta [temat wart większego rozwinięcia, bo głównie się mówi o odpowiedzialności innych narodów, a nawet w „Zdążyć przed panem Bogiem” wiele miejsca poświęca się postawie, często mało szlachetnej, samych Żydów – i właśnie zrobiłem to, co wcześniej napiętnowałem, ale zostawię, bo to dobry przykład jest, jak nośne stają się tego rodzaju informacje). Nie wiadomo, gdzie leży prawda i nie wiem, czy ona mnie w ogóle tak bardzo w tym wypadku interesuje (po raz pierwszy o bohaterce filmu słyszałem, więc jej los nieco z boku był dla mnie podczas oglądania; co oczywiście nie świadczy o mych zdolnościach empatycznych zbyt dobrze); ważne są te dwa wcześniej przeze mnie sformułowane problemy, ważne w życiu naszym codziennym. Irytowało mnie w filmie stawiane od czasu do czasu pytanie Agaty Tuszyńskiej (bo w zasadzie film jest o powstawaniu książki jej autorstwa na temat oskarżeń pod adresem Wiery Gran): ile można zrobić, by przeżyć? Bardzo mnie irytowało… Bo choć warto je czasami sobie zadać i zastanowić się nad tym, gdzie są moje granice, to, nie przeżywszy żadnej gehenny, chyba nie mamy prawa tego pytania zadawać tym, którzy przeszli przez piekło. To pytanie jest ważne bardzo, ale na nie nie ma odpowiedzi. Są konkretne doświadczenia, z których nie warto wyciągać wniosków na przyszłość. Następne doświadczenia będą znowu specyficzne, jak każda egzystencja miażdżona. Oj, miało być o wielu dokumentach a w sumie o jednym… ale ten jeden jest także świetnym dowodem na to, że warto… pytanie w jakim stopniu rekompensujemy sobie w ten sposób nasz (mój) brak kontaktu z rzeczywistością (mam pełną świadomość różnorodności panującej wśród tego rodzaju filmów i chyba też warto o tym kiedyś coś skrobnąć, bo nie każdy dokument przecież rekompensuje nam brak obecności; choćby dziś – filmy Jadwigi Żukowskiej, np. „Zabawa w dorosłych”: inscenizowane, fenomenalna praca z dziećmi na planie, prowokujące do przemyśleń na temat tego, jak strasznie szybko wchodzimy w role przygotowane nam przez społeczeństwo; czy też super metafora „Poczekalnia” Łoznicy: 25 minut czarno-białych obrazków śpiących na dworcu ludzi… nuży, denerwuje, ale pozostaje i niepokoi – nie są to czyste przykłady rzeczywistości, w której po prostu zastępczo, za mnie przebywał twórca).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz