poniedziałek, 30 lipca 2012

Dzień ostatni i wolność

No i skończyło się. I choć czasami zmęczenie duże było, to żal jakiś… Ale z werdyktem jurorów nie zgadzam się: „Od czwartku do niedzieli” był dla mnie, o czym pisałem, filmem zmarnowanego potencjału i Grand Prix raczej nie… ale tak to już bywa. Być może był to efekt jakiegoś kompromisu: to taki dowód na to, ze kompromis, skądinąd cenny, prowadzić może do średniactwa i przeciętności. Ciekawe ile decyzji na przeróżnych festiwalach w ten sposób jest podejmowanych prowadząc do tego, że publika zachwyca się czymś mało wyrazistym? Ale zostawmy, „Od czwartku….” Też warto zobaczyć. Jaki był ten dzień ostatni? A był interesujący bardzo przyczyniając się do powstania żalu jeszcze większego z powodu końca…. Jakoś tak się przyzwyczaiłem, że we Wrocławiu, jeżeli już pojawia się film o starości lub wręcz o śmierci, to tam jakiś dołujący strasznie dramat rozgrywać się musi (zresztą każdy chyba temat na NH jakoś ciężko wydawało by się musi być potraktowany). Tego też spodziewałem się po „Prostym życiu” (r. Ann Hui, Hongkong). I chyba krótko historię opowiedzianą (bardzo zresztą prosto [nomen omen] i zwyczajnie) muszę sobie przywołać (bo to jeden z tych filmów, których już pewnie nie zobaczę) . Całkiem nieźle sytuowany producent filmowy mieszka z gospodynią, która od 60 lat służy w jego rodzinie. Ah Tao ma wylew i po wyjściu ze szpitala postanawia resztę życia spędzić w domu starców. Roger, wychowany przez nią, otacza ją opieką i jest przy niej (to znaczy bardzo często ją w owym domu starców odwiedza) aż do śmierci. Po obejrzeniu filmów Seidla tego rodzaju sytuacja zaskakuje. Nie tego się spodziewamy. Zresztą nawet pierwsze ujęcia z domu starców troszkę taki odbiór usprawiedliwiają: znowu typowe, mało atrakcyjne obrazy starości, personel na pierwszy rzut oka nieprzyjemny, więc oczekujemy ponownie obrazu poniżenia i utraty godności w momencie, gdy człowiek bezużyteczny się staje. Ale im bardziej w ten świat wkraczamy, tym więcej pojawia się optymizmu: służąca z podziwu godną skromnością i godnością sama nieustannie podkreśla, że niczego od nikogo nie oczekuje i w żadnym momencie nie przywołuje tych 60 lat, by zyskać jakąś pomoc ze strony Rogera i to on, mimo że zaabsorbowany pracą, nieustannie daje dowody swego przywiązania i wręcz miłości (czego nie można było się spodziewać po pierwszych scenach, w których Ah Tao mu usługuje [zachowuje się tak, jakby w ogóle jej nie zauważał, uważa jej obecność za tak oczywistą, że ona wręcz powietrzem się staje – i to znaczące bardzo, bo to, co się dzieje w dalszej części filmu jest dowodem na to, że nieokazywanie uczuć czy wręcz pewien rodzaj dystansu bądź oschłości emocjonalnej nie świadczy o braku uczuć – one są, ale nie na pokaz, kształtują głębsze pokłady osobowości i zaczynają decydować o postępowaniu Rogera wtedy, gdy rzeczywiście to jest potrzebne]). Zaskakuje Roger (chciałoby się, żeby pracodawcy wszystkich krain taki szacunek wykazywali dla kogoś, kto swe życie w bardzo dużym stopniu dla nich poświęcił i nieważne, że to jej praca była, że ktoś jej za to płacił), ale przede wszystkim niezwykle mądra jest postawa Ah Tao: wie, że po pierwszym wylewie przyjdą następne, potrafi łączyć skromność (uważa, że emerytura świadczy o bezużyteczności człowieka – sama tak o tym mówi) z godnością (bardzo wyciszoną w związku z tym, ale dzięki temu bije z niej godna pozazdroszczenia szlachetność), doskonale rozumie i wręcz akceptuje słabości ludzkie i pokusy, którym ulega (świetny wątek jednego z pensjonariuszy w domu starców, który, póki może, stara się korzystać z życia, zapożyczając się u wszystkich, co czasem irytuje Rogera), jeżeli są one źródłem zadowolenia z życia. (Swoją drogą Roger chwilami bywa niejednoznaczny, np. by odzyskać mieszkanie z czasów dzieciństwa wynajmuje zbirów, by wykurzyli ostatniego lokatora – polskie współczesne bardzo realia tego rodzaju postępowanie jednoznacznie każą kwalifikować, ale może dzięki takim sytuacjom, ten obraz nie jest przesłodzony właśnie) Miła to odmiana po szeregu filmów, w których mamy do czynienia albo z obcością, albo bliskością, którą trzeba okupić jakimś nieprzewidywalnym cierpieniem. Po filmach, w których bohaterowie gubią się w otaczającym ich świecie a przede wszystkim we własnym życiu emocjonalnym. Szukają drogi… no właśnie, na zakończenie dwa filmy drogi, bardzo różne jeszcze zdołałem obejrzeć. Dwa filmy, w których ten oczywisty topos pozwala łączyć podróż w realnej bardzo przestrzeni z eksploracją życia wewnętrznego. „W drodze” Kerouaca czytałem 20 lat temu, więc nie mogę się w żaden sposób do książki odwoływać (powszechnie znana jest moja amnezja). Dzięki temu na seansie mogłem siedzieć bez szczególnego obciążenia lekturą (czyli byłem widzem naiwnym, którym pewnie często jestem, aczkolwiek czasami nieskromnie pozwalam sobie myśleć inaczej). Autorem adaptacji jest Walter Salles. Kultowa powieść, film pewnie taki nie będzie, ale wbrew malkontentom muszę przyznać, że z przyjemnością przyglądałem się tej spontanicznej i młodzieńczej bardzo ucieczce od problemów świata tego. Bo myślę, że prawie każdy gdzieś tam kiedyś (a może od czasu do czasu wciąż) tego rodzaju pragniątka posiada. Uciec od odpowiedzialności, zanurzyć się hedonistycznie w czasie, poddać się impulsywnym namiętnościom – kto tego nie spróbował, ten pewnie (taki mi się wydaje) będzie do końca życia krył się w zakamarkach swych myśli ze swymi mało pobożnymi myślątkami nie przyznając się do nich nawet przed sobą. A mitem centralnym jest Dean Moriarty uosabiający istotę tej postawy. Być może w każdym z nas taki ktoś w głębi psyche urzęduje i to on jest odpowiedzialny za te wszystkie chwile, w których rzucić wszystko chcemy niezależnie od konsekwencji; to on jest odpowiedzialny za wszystkie porzucone lub zdradzone przez nas kobiety; to on w piątkową noc nam towarzyszy, gdy zagubić się chcemy w labiryncie uliczek miasta starego (jakiegokolwiek). To on wyznaczył tę drogę, której celem jest tylko doraźna ale jednocześnie nieodpowiedzialna, pozbawiona granic i hamulców, przyjemność; to nie droga doskonalenia (i nie o moralizowanie mi teraz chodzi a o wymowę tego filmu, o jedno z finalnych ujęć, w którym Dean po raz ostatni rozmawia z Salem: mit zdegradowany, kuszący uwodziciel stał się pożałowania godnym żebrakiem) – to wyjście awaryjne z tego świata. Co Sal pewnie zrozumiał… Ale postawa Sala także do pewnych zmitologizowanych postaw się odwołuje. To on przede wszystkim idzie ‘w drogę’, już może nie tak pozbawioną hamulców moralnych (bo on wstydliwy jest i w gruncie rzeczy przyzwoity, można przypuszczać, że po okresie buntu, powróci, niczym każdy przeciętny nastolatek do mieszczańskich pieleszy [co zresztą ma miejsce po każdej jego wędrówce], on nie przekroczy żadnych granic, nie spali za sobą żadnego mostu, nie doświadczy nic takiego, co nie pozwoliłoby mu powrócić do dawnego życia – to w jego losie mogą się przejrzeć wszyscy młodociani wielbiciele Stachury sprawdzający jego egzystencjalne doświadczenia podczas wycieczek krajoznawczych z słuchawkami na uszach i grzecznym SDMem w głowie). Ale jest spełnieniem pragnienia o beztroskiej wędrówce przed siebie bez szczególnej troski o sprawy bytowe. Bo gdy kończą się pieniądze, to zawsze można znaleźć jakąś sezonową pracę, zarobić kilka groszy i ruszyć dalej (spotkałem w swoim życiu kilka osób, które taką wersję swych wakacyjnych wędrówek lubią rozpowszechniać – o sile tego mitu świadczyć może to, że skądinąd wiem, że za żadną robotę ‘’w drodze’ się nie brali). Nic dziwnego, że książka okazała się kultowa, spełnia zastępczo głębokie pragnienia, ale przede wszystkim (choć nie tylko) wieku młodzieńczego. Zupełnie inny charakter ma podróż bohatera filmu „Rok tygrysa” (r. Sebastian Lelio, Chile). Zdecydowanie najsłabszy film z rozpoczęcia (ja go dopiero na zakończenie – taka ładna klamra kompozycyjna ‘mojego’ festiwalu). Film może być odzwierciedleniem powiedzenia „Jeśli nie wiesz, dokąd iść, wróć do miejsca, z którego wyszedłeś”. Zaczyna się od katastrofy (trzęsienie ziemi i tsunami), dzięki któremu bohater może umknąć z więzienia; bywa, że na drogę poszukiwań wolności jesteśmy w stanie się odważyć w momencie egzystencjalnego wstrząsu (bądź jakiegokolwiek życiowego zawirowania), który wytrąca człowieka z kolein oczywistości. Bohater zyskuje trudną wolność (trudną, bo wokół same zgliszcza, a on ukrywać się ciągle musi), ale też traci najbliższych: córkę, żonę, matkę… to też jest wolność… Być może prawdziwa wolność (jeśli coś takiego istnieje; zakładam, ze istnieje i nie mylę jej z anarchią i przyzwoleniem na robienie tego, co mi się w danym momencie zapragnie, to Dean był taki i po pierwsze nie był wolny [sam mówi o swoich uzależnieniach], po drugie zbyt wiele zgliszcz za sobą pozostawił [o dziwo żona i córka chcą, by do nich wrócił a on, ten żebrak, raczej tego nie zrobi – dlaczego?] – ale wróćmy do „…tygrysa”, przydługa ta dygresja do „W drodze”, to tak jakbyśmy szli pisząc z odwróconą do tyłu głową) jest nierozłączna z samotnością (niepotrzebne to ‘być może’). Film składa się w sumie z kilku rozbudowanych scen, które składają się na przypowieść o mierzeniu się człowieka z wolnością. I chyba każdą z tych scen do doświadczenia wewnętrznego odnieść można. No i sporo czasu w lesie też spędza… klucząc, szukając, ukrywając się… Uwalnia zbolałego tygrysa z klatki (jakoś do tytułu odnieść się trzeba), tak jakby stłumioną pierwotność w sobie wypuścić na wolność pragnął; i tygrys, choć wydawało się to nieprawdopodobne, odzyskuje siły, ale tylko po to, by stać się ofiarą myśliwego. Dlaczego „Rok tygrysa”, akcja przecież kilka dni wydaje się trwać? A tygrys to chyba tylko kilka godzin zdołał pożyć na wolności? Może chodzi o to, że symbolem dłuższych partii czasu staje się to wydarzenie, które najistotniejsze dla niego było, nawet, jeżeli trwało tylko chwilę. To zdarzenie promieniuje na całość, nadaje reszcie wydarzeń tonację barwną, w nim jest też źródło światła. Los tygrysa jest zwierciadlanym odbiciem wędrówki bohatera, jej beznadziejności przede wszystkim. Bo prowokuje on swój powrót do więzienia. Nie jest w stanie zmierzyć się z pustką i samotnością. Nie potrafi być tylko ze sobą. Jakkolwiek by nie były opresyjne warunki, do których powraca… Ale, na co dowodem może być następny film („Jajko i kamień” r. Huang Hij, Chiny) opresyjność czy też w ogóle bycie wśród ludzi (nawet wydawałoby się bliskich) nie uwalnia od samotności (co jest oczywiste, opresyjność jest formą relacji międzyludzkich i być może – na pewno – wielu woli wejść w tego rodzaju układy niż być osobno, ale są one zamachem na ludzką godność [idealizuję trochę: bo to tak, jakbym już zupełnie zapomniał o Seidlu i jego człowieku dążącym do dominacji – a przecież to właśnie jest początek opresyjności i w dużym stopniu z Seidlem się zgadzam] i jest to zbyt wysoka cena za bycie niesamemu) . Honggui (ale o tym filmie już rzeczywiście krótko, bo troszku przesadziłem a i film nie do końca zrozumiały był dla mnie; ale czy może on być czytany jako wielka metafora odnosząca się do opresyjnego systemu zniewalającego jednostkę w Chinach? czy jest to już nadinterpretacja filologa dotkniętego zawodową chorobą szukania znaczeń utkanych z powietrza?) jest młodą dziewczyną mieszkającą na odległej chińskiej prowincji (znowu!) i to jej problemy i jej poszukiwanie drugiego człowieka jest w centrum tego typowego nowohoryzontowego (jeśli dobrze skumałem tę ideę) filmu, który szczęśliwie (bo to dobre zwieńczenie tych 10 dni było) stał się ostatnim moim smakołykiem podczas tej wielodniowej uczty. Niewiele o nim potrafię napisać, to jedno z tych dzieł do powieszenia na ścianie (określenie zresztą skrytykowane przez jednego z mych znajomych, który twierdzi, że w filmie to on chce mieć do czynienia z klarowną interesującą akcją, a na ścianie to on se wiesza obrazy; cóż, ja także tego oczekuję od filmów, ale nie wszystkich, źródłem istotnej przyjemności są dla mnie także dzieła (niekoniecznie wielkie), podczas oglądania których zanurzam się w czas pochłaniający przestrzeń [w tym filmie nawet był taki fragment pejzażu, który wyzwolił w mojej głowie myślątko: natura nadgryziona przez czas i człowieka]). My nie do końca wiemy, co bohaterce takiego się przytrafiło (wersji po projekcji było kilka i każda prawdopodobna), bo tak to już jest z tego rodzaju filmami: władca opowieści przenosi nas do tamtego świata, pozwala nam się przyglądać, nie we wszystkich wydarzeniach, które znać byśmy chcieli, możemy uczestniczyć, niektóre wręcz miały miejsce przed naszym przybyciem i musimy się ich domyślać – jak w życiu, a nawet gorzej, bo w nim zawsze ktoś może nam opowiedzieć własną wersję wydarzeń (ale właśnie – własną, o czym często zapominamy i jedną opowieść już jesteśmy skłonni uznać za całą prawdę, szczególnie jeśli opowiadający wystarczająco pewnie i zdecydowanie formułuje swoje sądy [oj, wyczulony ja jestem na takie uproszczenia, tym bardziej, że wielokrotnie ich skutki odczułem – i pewnie jeszcze odczuję – na własnej skórze]) a w tego rodzaju filmach zdani jesteśmy na własną spostrzegawczość i często intuicję, a spytać nie ma kogo. Jesteśmy jak bogowie: wkraczamy niewidzialni do świata przedstawionego, ale nie mamy wglądu w myśli bohaterów (może na tym polega ich wolność, wolność człowieka…). Przesadziłem trochę, ale podoba mi się ta metafora kontemplowania kina nowohoryzontowego. Piszę te słowa w drodze już będąc, w drodze do Krakowa. W przeciwieństwie do bohaterów Kerouaca zmierzam na wschód. Z pełnym poczuciem obciążeń semantycznych tego słowa. Choć myślę, że podróż, którą odbyłem przez ostatnie 10 dni, także istotną wewnętrzną eksploracją była. I pewnie jeszcze coś o niej napiszę, ponieważ kilka myślątek, co ulatują zbyt szybko, chciałbym jednak zniewolić w zapisane słowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz