czwartek, 19 lipca 2012

Na otwarcie

Tematem opowieści będzie podróż małej Huspuppy przez krainę śmierci. Równie dobrze mógłbym napisać: dzisiaj przyglądałem się na ekranie, jak żyje margines w dalekiej Louisianie (i pomyślałem sobie, że jednak bycie belfrem w Polsce nie jest takie złe, choć... cholera, zawsze musi być jakieś 'choć', nie można choć raz przyjąć jakiś sądów bez wątpliwości, czy zawsze musi być to dzielenie włosa na czworo...). Ale też historia rodzinna, o szczęściu. Bo ci żyjący na terenie zalewowym ludzie (zalewowym, czyli przeznaczonym do zalania w razie powodzi - i, jak łatwo się domyśleć, ta powódź rzeczywiście ma miejsce). I takie myślątko przez głowę mi przeleciało podczas projekcji: czy też trzeba być takim degeneratem (oni non stop chleją a żyją w warunkach przypominających chlewiki z czasów PRLu), by poczucie ciepła i bliskości zaistnieć mogło? Czy też może zbyt banalne byłoby ukazanie, że tak zwani normalni ludzie także potrafią się kochać? I rzeczywiście najczęściej (oczywiście poza komediami romantycznymi) oglądamy na ekranie świat 'normalnych', ale obojętnych i jednoczeście nieszczęśliwych ludzi. Ale to także już banał jest. Mówimy o ludziach, którzy codziennie walczą o byt i jednocześnie codziennie starają się na swój prosty (!) sposób wyciągnąć z życia jak najwięcej radości. I obserwujemy ten świat oczyma małej dziewczynki, której nieokiełznana wyobraźnia pełna jest mitycznych bestii pochodzących z (jej?) pierwotności. To jest podróż i zmaganie się z bestią. Podróż, którą w sumie każdy normalny człowiek przebyć w młodym wieku powinien. Każdy tego potwora w sobie powinien umieć okiełznać; a przede wszystkim poznać. Ale nie każdy jednak przez takie doświadczenie przechodzi. Nie każdy ma ojca, który pełen agresji i determinacji zmusza córkę do wyzwolenia w sobie bestii; nie każdy żyje w tak surowych warunkach, że w sumie każdy dzień staje się walką z potworami; nie każdy wreszcie ma taką wyobraźnię i jednocześnie siłę. Bo dziewczynka jest mocarzem. Przechodzi banalną drogę; ale banalną z punktu widzenia psychoanalizy: zabija ojca, walczy z cieniem (bestią), odbywa podróż na Pola Elizejskie, gdzie spotyka być może matkę (a zawozi ją tam oczywiście współczesny Charon na jakiejś dziwaczej platformie; oni w ogóle wszyscy po tej mitycznej wszechobecnej i jednocześnie niszczącej wodzie dziwacznymi bardzo 'łódkami' pływają. Bestie są konkretne bardzo w tym filmie; atakują bardzo realnie, choć filmowane są bardzo poetycko. Za to śmierć, która wydaje się być jedną z ważniejszych bohaterek, nie pojawia się uosobiona - czy też, paradoksalnie, ożywiona:-). Ale jest. Ciągle. Skojarzył mi się ten film z innym, jednym z moich ulubionych, "Do szpiku kości": ojciec i córka (choć różnica duża wieku pomiędzy dziewczętami), surowe - nieprzypominające amerykańskich, znanych nam z innych filmów - warunki życia, specyficzne relacje międzyludzkie, no i to, że mi te warunki, w których żyją, tak Polskę (tę biedną) przypominają. I to był pierwszy dzień festiwalu "Nowe Horyzonty" i mój pierwszy raz: nigdy nie pisałem poza domem. Dziś jeden film, więc mogę to ogarnąć, ale czy napiszę coś jutro, pojutrze... sącząc wieczorne piwko...

 "Bestie z południowych krain" reż. Benh Zeitlin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz