piątek, 27 lipca 2012

Gdy wypuszczasz ptaka

Na takie filmy chyba przede wszystkim przyjechałem do Wrocławia. „Niebieski ptak” (r. Gust Van den Berghe; film belgijsko-francuski, ale akcja w Afryce dlatego… co nie znaczy, że on jakiś genialny jest, nie - ale ten klimat...). I znowu gdzieś w Afryce, ale tym razem, w przeciwieństwie do „Wiedźmy wojny” nie mamy do czynienia, w końcu z żadną wojną, a z inspirowaną Maeterlinckiem opowieścią o dwójce murzyńskich dzieci; o jednym dniu, być może jednym z najważniejszych, ponieważ wieczorem okazuje się, że koszule, które jeszcze rano były na nie dobre, są za małe. Coś w ciągu tego dnia się wydarzyć musiało, co spowodowało, że nie są już tymi samymi dziećmi,, ale nie są też oczywiście jeszcze dorośli – może nawet nie chcą być tacy: bohaterka – Tene w pewnym momencie prosi brata – Bafiokadię, by nie stał się taki sam, jak mężczyźni, którzy doroślejąc zaprzestają poszukiwania niebieskiego ptaka i koncentrują się na doświadczaniu ziemskich bardzo przyjemności. Choć to, czy jednak w tym dniu nie uświadomili sobie tego, że bycie jednak dorosłym właśnie w takim wydaniu, koniecznością się staje w pewnym momencie, nie jest takie oczywiste (w tym wypadku wszelkie nieoczywistości doskonale współgrają z atmosferą symbolizmu Maeterlincka pełnego sugestii i niedopowiedzeń). „Jeżeli wypuszczasz ptaka, to nie dziw się, że on odlatuje” – żegnamy się z błękitnym uniesieniem na własne życzenie i być może (być może!) coś takiego w tym dniu pełnym zdarzeń pozbawionych zdarzeń się stało. Niemal wszystko na ekranie w tym filmie dzieje się w płaszczyźnie horyzontalnej: pojedynczy bohaterowie przemieszczają się w ogromnej przestrzeni po drogach z lewej na prawo i prawej na lewo, kamera ich subtelnie śledzi leniwym ruchem wzdłuż horyzontu. Rzadko kiedy mamy do czynienia z przemieszczaniem się w płaszczyźnie wertykalnej: gdy ojciec jedzie z trumną znajomej, to zmierza drogą na wzniesienie tak jakby wznosił się do nieba (ujęcie kończy się w poświacie u szczytu kadru), gdy dzieci pod koniec postanawiają wrócić do domu (padają wtedy wyżej przytoczone słowa), to najpierw zmierzają w górę ku morzu (ale kończy się ich droga gdzieś w połowie kadru). A wszystko oczywiście w niebieskiej tonacji przypominającej mi barwy, które widziałem rok temu w Portugalii w lesie w miejscach, w których szalał pożar. Spalona ziemia? Czy pełna oniryzmu przestrzeń afrykańskiej sawanny, w której dzieci (znowu romantyzm: nieskażone, otwarte na drugą przestrzeń) spotykają zmarłych dziadków, uosobioną naturę (drzewa) i nienarodzone jeszcze dzieci szykujące się do przyjścia na świat ma coś wspólnego z ogniem? Pewnie nie. Ale tego rodzaju motywy bywają kłopotliwe dla mnie zawsze, trudno znaleźć takie środki wyrazu, by nie ośmieszyć tematu (łatwiej wydaje mi się jest w teatrze, mamy w nim do czynienia z paktem między twórcą a widzem pozwalającym na zdecydowanie bardziej konwencjonalne rozwiązania). W „Wiedźmie wojny” duchy to pomalowane siną farbą (może cienką warstwą błota) realne postaci wyglądające nieco niesamowicie i widoczne tylko dla głównej bohaterki; w tym filmie nie mamy do czynienia z żadnymi zabiegami: duchy, drzewa, nienarodzone dzieci są równie realne jak pozostałe elementy świata przedstawionego. Bo dla dzieci są przecież takim właśnie realnym bardzo składnikiem tego świata, nie dziwi ich obecność drugiej przestrzeni. Wiele dwuznaczności rozgrywa się także w dialogu (zminimalizowanym jak wszystko w tym filmie, poza szeroką perspektywą pejzażu, który jednak także jest bardzo ogołocony, ascetyczny): „- Dobrze, że cię usłyszałem. – Dobrze, że cię zobaczyłam. – Nie ma się czego bać. – Droga jest pełna wertepów. – Dokąd jedziemy?” Tego rodzaju teksty mają oczywiście dosłowne znaczenie w konkretnym kontekście tego filmu, ale można je także czytać w oderwaniu od niego, tym bardziej, że rozmowa prowadzona podczas jazdy dwójki bohaterów na motorze kończy się śmiercią kobiety. Lubię taki klimat. Lubię sceny, w których kamera dotyka czasu, gdy obserwuje dzieci snujące się wśród wysokich traw, oddala się, ogarnia nieskończone przestrzenie błękitnej sawanny, zaczyna śledzić krążącego po niebie ptaka, by pozostawić go na pustym niebie. Nic się nie dzieje, ludzie wychodzą a z głośników dolatuje delikatna muza wygrywana na gongach (dzwonach?). To lubię… „Gdy wypuszczasz ptaka, nie dziw się, że odlatuje” (uf, zdążyłem przed następnym seansem).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz