piątek, 20 lipca 2012

Pycha i ślepota Białego człowieka

Zaczął mi się maraton, ale może tym razem uda mi się zachować w pamięci choć tytuły filmów; może jakieś myśli, bo przecież nie przemyślenia: festiwal nie pozostawia na nie czasu. I jest to bezpieczne: tym razem każdy banał czy powierzchowność wytłumaczona może być sytuacją transu i zmęczenia. Ale dla siebie przede wszystkim chciałbym tych kilka wpisów zrobić,by później do nich wrócić (nie ma akapitów, bo nie wiem, jak to się robi na notebooku, ale nada to tym wpisom szczególny charakter strumienia, no i częściej niż zwykle błędy będą się pojawiały, bo jeszcze mam trudności z obsługą tego sprzętu). Dziś na razie dwa filmy. Na początek Conrad i "Szaleństwo Almayera" (r. Chantal Akerman). Książki nie czytałem, więc bez porównań. To co lubię u Conrada, to możliwość odczytywania na dwóch poziomach znaczeń niemal każdego słowa, które w jego prozie się pojawia. Tak też było w tym filmie (niestety niekoniecznie przekładało się to na obrazy, choć były pełne hipnotycznego uroku, co oczywiście odzwierciedla stosunek Białego do Innego: pełna lęku fascynacja [w filmie uzupełniona jeszcze niepokojąco melancholijną muzyką Wagnera]). Bo temat kolonialny oczywiście. I wszystko, co działo się pomiędzy bohaterami daje się przełożyć na dyskuurs postkolonialny. Głębokie przekonanie Europejczyków o swojej wyższości, ich pragnienie edukowania całej reszty świata, kłopoty dziewczyny 'półkrwi' (bo przecież nie jest biała - choć piękna - i absurd związany z jej edukacją: znajomość łaciny ma niby być wstępem do lepszego świata i efekt tej edukacji: jej duchowa śmierć, chłód i oddalenie, itd... znamy to, ale nie dość powtarzania - problem przecież nadal żywy, choć na pewno już trochę spokornieliśmy. I można by jeszcze, ale te notki krótkie będą, bo czasu niewiele i myśli niepoukładane. Ale jeszcze - dżungla a w niej zagubiony biały człowiek, Almayer i jego szaleństwo. I jak pisałem jest ono osobiste - związane z odejściem córki czy też z uzmysłowieniem sobie złudności wszystkich jego marzeń; ale też jest to szaleństwo białego człowieka, który uzurpuje sobie prawo do bycia szczytem stworzenia. I tego chyba dotyczy drugi film, tzw. mockument, czyli fikcyjny dokument: zrobiony w stylistyce kina dokumentalnego (film stary, rok 1965, więc czarno-białe zdjęcia, z wadami technicznymi, duże ziarno itd. czyli wszystko, co lubię... a tytuł "Zabawa w wojnę" Petera Watkinsa). Reżyser zainscenizował film, w którym pokazuje w formie reportażu skutki wybuchu bomby termojądrowej (oczywiście okoliczności także są przywołane i bardzo uwiarygodnione). Łatwo się domyślić, że niektóre obrazy mocno zapadają w pamięć, ale dla mnie chyba istotniejsze były wypowiedzi niektórych fachowców od ludzkich postaw, czyli naukowców i księży na przykład. W tej części film był ironiczny, bo obnażał jawną ślepotę ludzi wygłaszających mądre dyrdymały; ślepotę tych, którzy z tymiż przemądrzałymi tekstami na ustach bez mrugnięcia okiem, w przekonaniu o swej słuszności są gotowi wysadzić ten świat w powietrze a jeśli nie wysadzić, to skazać miliony na niewyobrażalne cierpienie. O tym filmie można by wiele jeszcze, będę do niego wracał, ale jeszcze jedno: dla twórcy istotnym punktem odniesienia, źródłem wiedzy na temat skutków wybuchu Bomby były efekty nalotów dywanowych na Drezno czy też Hamburg. Niewiele się o tym mówi, nikt nie śmie tego nazwać zbrodnią wojenną, bo w słusznej sprawie itd. Ale ja jak zwykle mam wątpliwości. Szczególnie po obejrzeniuu tego mockumentu, czyli dokumenty wymyślonego a oddziałującego bardziej niż niejeden dokument tzw. prawdziwy (i nie będziemy tracić czasu na rozważania na temat tego, czym jest prawda).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz