czwartek, 12 lipca 2012

O naszej gotowości do wykorzystania katastrofy

O Majgull Axelsson już kilkakrotnie pisałem. Szwedzka pisarka, która dawno temu urzekła mnie "Kwietniową czarownicą"; powieścią pełną magii, dzięki której potrafiła wniknąć w zakamarki życia psychicznego pięciu kobiet.
Tym razem temat pozostał ten sam: pokiereszowane relacje rodzinne - tyle że opowiedziane w miarę zwyczajnie.
W miarę, bo:
narracja jest mocno achronolologiczna, permanentnie skaczemy w czasie na odległość pół wieku (taki chyba jest czas fabuły - choć mogę się mylić, może być więcej, ale musiałbym się teraz pochylić nad tą powieścią bardzo analitycznie, by być pewnym;
jest wielu bohaterów a narracja jest personalna i dość długo nie mamy pojęcia, co ich łączy a co gorsza - kto jest najważniejszy; i choć klamra kompozycyjna powoduje, że zyskujemy jakąś tam pewność (że to Susanne), to i tak inne postacie mogłyby także rościć sobie prawo bycia na pierwszym planie (nie jest to bez znaczenia,ponieważ właśnie bycie na scenie, odgrywanie głównej roli [czy też przeciwnie - zmora bycia w cieniu] jest jednym z wielu tematów tej książki; jest też źródłem największego dramatu, można by powiedzieć - dramatu założycielskiego akcji tej powieści: scena, w której Robban za plecami śpiewającego Bjorna [nie wiem, jak w tym edytorze wstawiać niepolskie czcionki, np. o z dwoma kropkami] przedrzeźnia go zdecydowała być może o losie bohaterów tej książki; choć oczywiście Axelsson jest na tyle wnikliwą obserwatorką rzeczywistości, że ma świadomość, iż los człowieka zależy od wielu bardzo czynników i - jeśli już - jakieś wydarzenie wydaje nam się fundamentalne, decydujące, to zwykle [jeśli nie zawsze] jest ono już jakoś przygotowane w naszym wnętrzu, mościmy mu gniazdko, oczekując, lękając się - by później wykorzystać rzeczywistość jako pretekst)
I w ten sposób w nawiasie, we wtrąceniu już określiłem jedną z zasadniczych spraw, które przyszły mi do głowy podczas lektury. Bjorn chciał zniknąć, miał już dość swojej roli gwiazdy, szczególnie, że miał świadomość, że są to jego dni ostatnie w świetle jupiterów, że za chwilę będzie stereotypową byłą gwiazdą (a ponieważ był członkiem zespołu młodzieńczego, który tak naprawdę w muzyce niczego wielkiego nie dokonał [był tylko świetnym przykładem na siłę promocyjną mediów], to wiedział, że za chwilę będzie kompletnie zapomnianą gwiazdą)i Robban tak naprawdę oddał mu przysługę - pozwolił mu zniknąć. Ale to spektakularne błazeńskie wydarzenie na scenie wywarło ogromny wpływ na niemal wszystkich bohaterów tej książki. Bo nie wiedzieli oni, że wydarzenie to miało już wymoszczone gniazdko w psychice Bjorna i że on - kompletnie tego nieświadomy - tylko na nie czekał.
Inni zaczęli szukać winnych. I każdy gdzieś go znalazł.
I taka mogłaby być teza tego mego wpisu: nie ma wydarzeń, które w sposób spektakularny i wyjątkowy wpływają na nasze życie, jest tylko płynne bardzo życie psychiczne, które spożytkuje te wydarzenia, na które jesteśmy przygotowani już.
Mogłaby, ale...
zniknięcie Bjorna stało się dla innych katastrofą, na którą przygotowani ewidentnie nie byli; Inez trafia do szpitala psychiatrycznego, Susanne niemal przez pół wieku zmaga się z problemem utraty brata (kuzyna) i dokonuje w zakończeniu spektakularnego poniżenia Robbana, poniżenia, które obnaża jej prawdę o sobie - odzyskuje radość życia, ale jednocześnie nie może uwierzyć, że ktoś taki siedzi jej w głowie, że - by się wyzwolić - potrzebny jest akt tak poniżającego okrucieństwa (bo przecież Robban jest już wystarczająco żenujący w swoim podstarzałym nieszczęsnym uwodzeniu, nie trzeba mu koniecznie aż tak nieludzko tego uświadamiać [a może trzeba? może tego rodzaju akty są jednak potrzebne, by móc przekroczyć... a jak nie damy rady, to cóż - nie wykorzystaliśmy danej nam szansy. Bo jak wyzwolić się z nieświadomej sytuacji żenującej - ktoś musi dokonać na nas aktu obnażającego, by nasza psyche mogła się oczyścić. I w ten oto sposób dochodzimy do wniosku, że zemsta Susanne była być może szansą na wyzwolenie Robbana...]).

A tak w ogóle to ta powieść jest przecież o rodzinie. Oczywiście rodzinie poranionej. W której trudno doszukać się naturalnego ciepła. O obcości najbliższych. Ale o tym to pewnie już rasowi krytycy napisali, bo to już z tytułu wynika... lód i woda...

Majgull Axelsson: Lód i woda, woda i lód

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz