piątek, 27 lipca 2012

Miłość, oczywiście, że miłość...?

Miłość, oczywiście, że miłość – powiedział Tadek do Marii w opowiadaniu Borowskiego „Pożegnanie z Marią”. Wyraził w ten sposób przekonanie, że niezależnie od grozy otaczającej ich rzeczywistości tym, co jest w stanie ocalić człowieka, jest właśnie miłość. Co niektórzy być może pamiętają, jak to się skończyło, co stało się z tą wiarą bohatera i autora (wbrew pozorom odpowiedź nie jest oczywista, ale nie będziemy tego wątku ciągnęli). Słowa Tadka przytoczyłem, gdyż świetnie odzwierciedlają sens najważniejszego filmu z tych, które dziś obejrzałem. „Miłość” Michaela Hanekego… Jakiś taki dysonans chyba się rodzi w tym momencie w stosunku do tego, o czym wczoraj pisałem. Ale to chyba tak jest z tym moim pobytem na festiwalu jak w filmie „Holy Motors” Leosa Caraxa. O filmie jeszcze nie pisałem (i nie wiem, czy napiszę, lecz na pewno czasami będę go przywoływał). Jedna z możliwych interpretacji tego niezwykle wykoncypowanego i niejednoznacznego dzieła odwoływać się może do stanu naszej psychiki w momencie, gdy tak jak w czasie festiwalu przechodzimy z sali do sali, a w każdej z nich oglądamy zupełnie inny film. I załóżmy, że za każdym razem identyfikujemy się jakoś z bohaterem (bo miłośnikami kina jesteśmy a nie zintelektualizowanymi komentatorami) – co wtedy się dzieje w głowie: na jednej z sal wyzbywamy się wiary w jakiekolwiek wyższe uczucia, na sąsiedniej zaś, trzy godziny później, kreujemy w sobie przekonanie, że miłość jest wyznacznikiem godności człowieka. Uprościłem to nieco na potrzeby wytłumaczenia tytułu postu, bo przecież z filmu „Za wzgórzami” wcale nie wyciągamy wniosków w stylu: uczucia ziemskie są absurdalne, wręcz przeciwnie – dziwimy się (to znaczy ja się dziwię), że bohaterka się im opiera. A jedyną rzeczą przeze mnie podaną w wątpliwość to metafizyczne źródło miłości. To tyle jeśli chodzi o wytłumaczenie się ze sprzecznych, sąsiadujących ze sobą tytułów postów (choć jeżeli ktoś wyciągnie z tego taki wniosek, że jestem cholernie niestabilny emocjonalnie, to nie będę z nim polemizował, a wręcz zgodzę się z taką konkluzją).
Już pierwsze sceny tego niezwykle klarownego, kameralnego i wyważonego filmu Hanekego wyzwoliły we mnie szereg osobistych emocji. Przyglądałem się krzątającym się po mieszkaniu dwójce starych ludzi, przysłuchiwałem się temu, jak do siebie się (dużo tego ‘się’) zwracają, podpatrywałem ich gesty i żal jakiś… ostatni ludzie, których mogłem w takich sytuacjach obserwować to moi dziadkowie (babcia zmarła pół roku po dziadku) i więcej już w mojej najbliższej rodzinie to się nie zdarzyło (i pewnie nie zdarzy). W ich relacji (i teraz do filmu wracam, choć nie jest to oczywiste) nie metafizyczna motywacja uczucia była istotna a stworzona przez kilka ładnych dziesięcioleci symbioza, na którą gdzieś tam w młodości składała się fascynacja erotyczna a później stopniowo budowana przyjaźń, szacunek i zrozumienie – i choć to banalne jest, to bez tego nie można dotknąć tego filmu, tym bardziej, że uczucia te są ciche bardzo i subtelne. Haneke nie krzyczy – Haneke mówi szeptem. To wstęp był tylko, ale ja już w tym momencie kupiony byłem i wiedziałem, że mało oryginalny będę, bo znajdę się wśród ogromnego grona tych, którzy oczarowani wyszli z tego obrazu (w tym w wypadku to określenie jak najbardziej pasuje, ponieważ mamy do czynienia z bardzo statycznym, powolnie rejestrującym czas [czyli to, co misie, czyli ja, lubią tu najbardziej] obrazem właśnie). Z tym, że większość ma na ustach swoiste podsumowanie po wyjściu z kina: „to co, teraz to tylko na wódkę iść” a ja i owszem mogę (niemal zawsze i specjalnej motywacji nie potrzebuję), ale wcale na ponuro bym się z tej okazji nie upijał. Uważam, ze ten film niezwykle budujący jest mimo ciężaru, który pozostawia na tak zwanej duszy. Nie będę wchodził w szczegóły, bo ten film pewnie każdy zobaczy, ale heroizm, z jakim Georges zmaga się z śmiertelną chorobą swojej żony, jak walczy o godność jej umierania, jak przeciwstawia się pozornie dobrym radom najbliższych świadczy o sile tytułowej Miłości. Kilka dni temu obejrzałem film Ulricha Seidla „Import/Export” (także jeszcze o nim nie pisałem – coraz trudniej się ogarnąć i sensowną wypowiedź sklecić; wprawdzie koniec zbliża się wielkimi krokami, ale z żalem a nie z ulgą to się łączy…). Jednym z miejsc, w którym rozgrywa się akcja tego filmu, jest oddział paliatywny w szpitalu. I jest to porażający obraz odzierania człowieka z godności ludzkiej (zresztą jest to moim zdaniem zasadniczy temat całego utworu, bohaterowie wykorzystują każdą okazję, by poniżyć drugiego człowieka, by ogołocić go właśnie z godności – w imię czego? poczucia własnej satysfakcji?). Seidl jest znany ze swego chłodnego stylu dokumentacyjnego, który w tym filmie dodatkowo wzmacnia ostrość portretu człowieka, który zatracił wszelkie powody ku temu, by tak się mianować. Na taki oddział co niektórzy chcieliby wysłać Anne (bez komentarza), bohaterkę „Miłości”. No i oczywiście powinna się pojawić dyskusja po ogólnopolskiej premierze na temat eutanazji, właśnie w kontekście walki o ludzką godność. Chciałbym mieć w takiej chwili obok siebie takiego Georgesa nie po to, by się mną opiekował, lecz by spełnił takie życzenie, jakie miała Anne, gdy jeszcze była świadoma, ale jednocześnie na tyle mądra, że wiedziała, jak to się skończy. Może nie powinienem, by nie obniżać rangi dzieła Hanekego, ale jednak przywołam jedno z mych skojarzeń: film wywołał mi z pamięci Bergmana z okresu „Szeptów i krzyków”; to samo zmaganie z cierpieniem najbliższych, bardzo trudne i wyzwalające nieprzewidziane reakcje; tylko Haneke chyba jest łatwiejszy. Festiwalowe realia spowodowały, że po krótkiej przerwie musiałem (no dobra – chciałem, mogłem iść przecież na spacer, a znowu pięć filmów obejrzałem i o trzech nie wspomnę słowem; przynajmniej dzisiaj, to znaczy teraz, bo znowu jest grubo po północy… ech, podoba mi się ten rytm życia…i ten filmowy płomień w głowie) obejrzeć film także o tematyce miłosnej, lecz zupełnie inny. Choćby dlatego, że dotyczył ludzi młodych. „Nasze dzieci” Joachima Lafosse’a ukazują, jak zakochani ludzie z czasem zaczynają się rozmijać i niestety nie prowadzi to do ich rozstania (jakiekolwiek by nie były skojarzenia z genialnym dziełem Asghara Farhadiego z roku ubiegłego). Ono pewnie nie było możliwe, bo oni się kochali… no i właśnie: Mounir kocha żonę, ale nie zauważa, że jego przywiązanie do Pingeta i wynikające z tego decyzje doprowadzają Muriellę do choroby psychicznej. Trudno sobie wyobrazić, żeby ta para mogła się rozstać, właśnie ze względu na miłość, ale to ten fakt doprowadza do tragedii. Oczywiście wyjściem nie jest rozstanie, rozwiązanie tkwi w porozumieniu (w notce do filmu takie proste zdanko: „nie wystarczy na siebie patrzeć – trzeba siebie widzieć”; niby oczywiste, a jakie rzadkie). Oczywiście co niektórzy mogliby stwierdzić, że nie ma to nic wspólnego z miłością, że Mounir nie kochał, skoro nie dostrzegał narastającego problemu. Może. Nie wiem, co to jest miłość. Lecz film Hanekego przypomniał mi, że bywają takie więzi międzyludzkie, które bardzo pomagają. A to, co nazywamy miłością, często szkód wiele przynosi. Może źle nazywamy…ale jak zwał tak zwał… (chyba tytuł tego wpisu jest nietrafiony jednak, więc znak zapytania do niego dodam:-))

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz