No ładnie to napisał. Ten scenariusz, znaczy. Gdyby szukać
najcelniejszej egzemplifikacji funkcjonowania w sztuce funkcji autotelicznej,
to ten film postawiłbym na jednym z pierwszych miejsc. Bo to zupełnie jak u
Peipera w „Na kołach”:
„Jak swój dzień wywieść z obiegu?
[…]
Ulicę – od rogu do rogu zalewają domy,
domów – po dachy przybrało
nadmiar dzieło po dach wyprowadza co dnia.
Jak zatoczyć poemat na kołach?”
Powinienem może całość tu przytoczyć, ale tam różne rzeczy
się dzieją niekoniecznie z tematem związane, a mi potrzebna jest sama idea
wpisania w tekst procesu tego tekstu powstawania. Peiper się na tym znał i o
literackość (czyli utrzymywanie w czytelniku ciągłego poczucia, że to, co
czytają, to literatura… ale nie tylko literatura) swoich tekstów dbał. Podobnie
Kaufman. Tytuł jedynego przez niego wyreżyserowanego filmu aż prosi się, by
interpretować go literacko właśnie – „Synekdocha, Nowy Jork”. Od jakiegoś czasu przymierzam się, by go ogarnąć, coś napisać, wywieść sens jakiś i ciągle jakoś zebrać myśli nie mogę. Inaczej jest z „Adaptacją”, o której to
właśnie dziś chciałem. Kaufman jest scenarzystą i głównym bohaterem, który
oczywiście scenarzystą jest. I tu już jesteśmy w domu…
Swoją drogą jak tak się spojrzy na zdjęcie Kaufmana i
porówna się go z Nicolasem Cage’em (czy to tak się pisze, zawsze mam problem z odmianą i pisownią tych angielskich nazwisk) to po raz
pierwszy pełen podziwu dla tego drugiego jestem. Bo ja jakoś tak z dystansu
dużego na te jego hollywoodzkie role spoglądam, a w tym filmie zdołał mnie
zauroczyć w podwójnej roli braci bliźniaków. To musi być wdzięczne zadanie dla
aktora, móc wykazać się umiejętnościami w roli takiej; a wiadomo, że przeważnie
– i o to przecież chodzi – postaci takie zestawione są na zasadzie kontrastu. I
Cage daje radę; ku mojemu zadziwieniu.
Metapoetycka zabawa Kaufmana wykracza zresztą poza ramy
stworzonej fikcji; on przesuwa granicę między nią a rzeczywistością i w czołówce
filmu także dwóch Kaufmanów funkcjonuje: Charlie i Donald, a skądinąd można się
dowiedzieć, że Donald nie istnieje (ależ to w polskim kontekście dwuznacznie
zabrzmiało i jak ciekawie przesunęło granice między fikcją a rzeczywistością w
rejony nieprzewidziane nawet przez Kaufmana: "Donald nie istnieje" i dodajmy jeszcze "a polityka jedną wielką fikcją jest").
No i jak ten Kaufman ‘wywiódł ten dzień z obiegu”, jak ‘zatoczył
poemat na kołach’ (reżyserem filmu jest wprawdzie Spike Jonze, ale w tym
wypadku jakoś o scenarzyście przede wszystkim wypada mówić… z zazdrością
oczywiście, bo takie scenariusze chciałoby się pisać…)?
Zaczyna od sceny na planie filmu „Być jak John Malkovich”,
gdzie wstydliwy, nieśmiały (czy to nie jakaś symboliczna cecha tych, którzy
wolą pisać i skryć się za reżyserem później, bo ich odwaga [jak i moja,
przyznaję] wyczerpuje się w cichości domostwa, za biurkiem) Charlie plącze się
niepotrzebnie i wyraźnie przeszkadza. Robi to w taki sposób, byśmy nie mieli wątpliwości, że to on, ten, co pisze ten scenariusz, Charlie
Kaufman, jest bohaterem tego filmu i jeszcze chyba po to, wyjaśnić przyczynę,
motywację swą do podjęcia takiego tematu. Bo wiadomo, że to najłatwiej jest
napisać o tym co scenarzystę czy pisarza czy artystę boli najbardziej: o niemocy twórczej, a ponieważ, jak twierdzą
niektórzy, powinniśmy pisać (czy robić filmy) o tym, na czym się znamy (choć
podobno Lynch – który koniecznie w kontekście Kaufmana przywołany być musi, bo
to przecież mistrz narracji postmodernistycznej [czyli takiej, w której oprócz
subiektywnie motywowanego świata przedstawionego mamy wątpliwości co do
tożsamości i zdrowia psychicznego podmiotu opowieści] – twierdzi, że robienie
filmów, o tym, na czym się znamy, byłoby potwornie nudne…sztuka to eksploracja,
odkrywanie) , co jest nam najbliższe, to temat zmagań scenarzysty ze swoją twórczą
potencją („Barton Fink”) wydaje się aż nadto banalny. Kaufman więc uzupełnia tę motywację: skoro po napisaniu
scenariusza jego autor staje się niepotrzebnym balastem (oj wiele na temat
mogliby powiedzieć autorzy dramatów, z których dziełami inscenizatorzy teatralni
obchodzą się jeszcze bardziej bezceremonialnie i myślę, że niejeden Mickiewicz
i Wyspiański z hukiem zostałby wyrzucony z prób własnych dramatów we współczesnym
teatrze) , to uczynimy z niego bohatera głównego i już nie będzie można go z
planu wyrzucić (szkoda tylko, że sam siebie nie zagrał – zemsta na tych, którzy
przyprawiają gębę naszemu dziełu, byłaby tym bardziej wyrazista [ale może to
banał jest…]).
I oczywiście intryga (jaka tam intryga…) zaczyna się od
powierzenia kolejnego zadania scenarzyście Kaufmanowi. Charlie ambitny jest,
artystą się czuje, nie chce więc, by w jego adaptacji (!) opowieści o złodzieju
i hodowcy orchidei pojawiły się elementy charakterystyczne dla hollywoodzkiego kina
i stara się. Ale gdy tylko wyparł pokusę uatrakcyjnienia pod widza przeciętnego
swej historii, momentalnie pojawia się Donald, brat bliźniak, reprezentujący te
właśnie wyparte treści. I można by teraz pociągnąć interpretację tego filmu
bazując na tej psychoanalitycznej antynomii: mamy do czynienia z obrazem
wyparcia właśnie, walki z narzucającymi się treściami wypartymi aż po najpierw
mocno niechętną ale ewoluującą ku zrozumieniu i polubieniu akceptację ciemnej
strony scenarzysty (ale można powiedzieć, Charlie jest metonimią – że użyję tu
pojęcia pokrewnego z synekdochą, o której na pewno jeszcze kiedyś – każdego człowieka
zmagającego się z tą częścią siebie, za którą za bardzo nie przepada). Ale
robiąc film o scenarzyście piszącym scenariusz warto włączyć jeszcze wątek
dotyczący różnych reguł, zasad rządzących tego typu narracją. Charliego, jako
prawdziwego artystę, nie interesują one, ale bez nich trudno mu się ogarnąć,
nie może znaleźć jakiegoś centralnego punktu odniesienia do swojej historii
(jakiej historii? przecież ona nie istnieje, ona stwarzana jest na naszych
oczach). I tak to chyba jest, jak to klasyk Eliot swego czasu (100 lat temu?)
napisał: nie da się funkcjonować poza światem zastanego porządku w sztuce, by
nie popaść w niezrozumiały dla nikogo chaos czy też bełkot (czy tylko w sztuce?
czy tu też z jakąś metonimią do czynienia mamy?).
Snuje się ta wyobraźnia autora pomiędzy trzema poziomami
zdarzeń: Kaufman zmagający się z adaptacją opowieści Susan Orlean, która z
kolei opowiedziała w swojej książce losy wielbiciela orchidei Johna Laroche
(wszystkie wymienione w tym zdaniu postaci istnieją w rzeczywistości i choć
wiadomo, że fikcja to fikcja, ale Susan – ta rzeczywista, jeśli pojęcie
rzeczywistości nie zaczyna się już troszku rozmydlać po wmyślaniu się w tego
rodzaju filmy – napisała książkę The
Orchid Thief, a Laroche – ten realny czy też historyczny - jest znawcą
orchidei), w więc i jego losy na tym
najniższym poziomie pojawić się muszą (‘trzy lata wstecz’ to moment pisania
książki czy też czas wydarzeń z parku narodowego, z którego Laroche z Indianami
kradną te cenne i niepowtarzalne kwiaty? a scenę wtargnięcia do tegoż parku
oglądamy w wersji Kaufmana czy Orlean, a może jest to taki prawdziwy punkt
wyjścia w czasie…? tak, tak, wiem, że to herezja, bo film ten jest kolejnym
dziełem uświadamiającym nam, że o tym, jak było, zawsze dowiadujemy się za
pośrednictwem kogoś i nawet podręcznik do historii jest li tylko pewnym typem
narracji).
Zmagania Charliego z tym pomieszaniem czasów i narracji pewnie
osiadłyby na jakowejś mieliźnie, gdyby nie pozwolił swemu swawolnemu bratu od
prostych przyjemności wychynąć na światło dzienne, czyli wtrącić swoje co nieco
do tej historii. A ponieważ orchidea to potajemna i zmysłowa miłość, akcja
narzuciła się sama zmieniając opowieść o mazgajowatym pisarzu i dziennikarce zafascynowanej wielbicielem tychże orchidei w typowe kino
akcji. Wystarczyło tylko przypisać Susan ukryte i stłumione pragnienia, by stworzyć zaczyn do krwistej opowieści.
Można by powiedzieć, że Kaufman zaserwował nam opowieść, w
której nieproporcjonalnie długi wstęp zwieńczony jest krótką nowelką z
krokodylem (bez szmaragdu ale z miłością) w roli głównej (zupełnie tak samo jak
ci, którzy pisząc o jakimś dziele i nie bardzo wiedząc, jak go ugryźć, snują na
początku różne dygresje, by później krótko film zrelacjonować i na tym skończyć…).
Można by… ale
Każde pisanie trzeba kiedyś skończyć.
„Adaptacja” reż.
Spike Jonze, sc. Charlie Kaufman i Donald Kaufman
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz