środa, 16 lipca 2014

Metonimia, Kaufman


No ładnie to napisał. Ten scenariusz, znaczy. Gdyby szukać najcelniejszej egzemplifikacji funkcjonowania w sztuce funkcji autotelicznej, to ten film postawiłbym na jednym z pierwszych miejsc. Bo to zupełnie jak u Peipera w „Na kołach”:
„Jak swój dzień wywieść z obiegu?
[…]
Ulicę – od rogu do rogu zalewają domy,
domów – po dachy przybrało
nadmiar dzieło po dach wyprowadza co dnia.
Jak zatoczyć poemat na kołach?”
Powinienem może całość tu przytoczyć, ale tam różne rzeczy się dzieją niekoniecznie z tematem związane, a mi potrzebna jest sama idea wpisania w tekst procesu tego tekstu powstawania. Peiper się na tym znał i o literackość (czyli utrzymywanie w czytelniku ciągłego poczucia, że to, co czytają, to literatura… ale nie tylko literatura) swoich tekstów dbał. Podobnie Kaufman. Tytuł jedynego przez niego wyreżyserowanego filmu aż prosi się, by interpretować go literacko właśnie – „Synekdocha, Nowy Jork”. Od jakiegoś czasu przymierzam się, by go ogarnąć, coś napisać, wywieść sens jakiś i ciągle jakoś zebrać myśli nie mogę. Inaczej jest z „Adaptacją”, o której to właśnie dziś chciałem. Kaufman jest scenarzystą i głównym bohaterem, który oczywiście scenarzystą jest. I tu już jesteśmy w domu…
Swoją drogą jak tak się spojrzy na zdjęcie Kaufmana i porówna się go z Nicolasem Cage’em (czy to tak się pisze, zawsze mam problem z odmianą i pisownią tych angielskich nazwisk)  to po raz pierwszy pełen podziwu dla tego drugiego jestem. Bo ja jakoś tak z dystansu dużego na te jego hollywoodzkie role spoglądam, a w tym filmie zdołał mnie zauroczyć w podwójnej roli braci bliźniaków. To musi być wdzięczne zadanie dla aktora, móc wykazać się umiejętnościami w roli takiej; a wiadomo, że przeważnie – i o to przecież chodzi – postaci takie zestawione są na zasadzie kontrastu. I Cage daje radę; ku mojemu zadziwieniu.
Metapoetycka zabawa Kaufmana wykracza zresztą poza ramy stworzonej fikcji; on przesuwa granicę między nią a rzeczywistością i w czołówce filmu także dwóch Kaufmanów funkcjonuje: Charlie i Donald, a skądinąd można się dowiedzieć, że Donald nie istnieje (ależ to w polskim kontekście dwuznacznie zabrzmiało i jak ciekawie przesunęło granice między fikcją a rzeczywistością w rejony nieprzewidziane nawet przez Kaufmana: "Donald nie istnieje" i dodajmy jeszcze "a polityka jedną wielką fikcją jest").
No i jak ten Kaufman ‘wywiódł ten dzień z obiegu”, jak ‘zatoczył poemat na kołach’ (reżyserem filmu jest wprawdzie Spike Jonze, ale w tym wypadku jakoś o scenarzyście przede wszystkim wypada mówić… z zazdrością oczywiście, bo takie scenariusze chciałoby się pisać…)?
Zaczyna od sceny na planie filmu „Być jak John Malkovich”, gdzie wstydliwy, nieśmiały (czy to nie jakaś symboliczna cecha tych, którzy wolą pisać i skryć się za reżyserem później, bo ich odwaga [jak i moja, przyznaję] wyczerpuje się w cichości domostwa, za biurkiem) Charlie plącze się niepotrzebnie i wyraźnie przeszkadza.  Robi to w taki sposób, byśmy nie mieli wątpliwości, że to on, ten, co pisze ten scenariusz, Charlie Kaufman, jest bohaterem tego filmu i jeszcze chyba po to, wyjaśnić przyczynę, motywację swą do podjęcia takiego tematu. Bo wiadomo, że to najłatwiej jest napisać o tym co scenarzystę czy pisarza czy artystę boli najbardziej: o  niemocy twórczej, a ponieważ, jak twierdzą niektórzy, powinniśmy pisać (czy robić filmy) o tym, na czym się znamy (choć podobno Lynch – który koniecznie w kontekście Kaufmana przywołany być musi, bo to przecież mistrz narracji postmodernistycznej [czyli takiej, w której oprócz subiektywnie motywowanego świata przedstawionego mamy wątpliwości co do tożsamości i zdrowia psychicznego podmiotu opowieści] – twierdzi, że robienie filmów, o tym, na czym się znamy, byłoby potwornie nudne…sztuka to eksploracja, odkrywanie) , co jest nam najbliższe, to temat zmagań scenarzysty ze swoją twórczą potencją („Barton Fink”) wydaje się aż nadto banalny. Kaufman więc  uzupełnia tę motywację: skoro po napisaniu scenariusza jego autor staje się niepotrzebnym balastem (oj wiele na temat mogliby powiedzieć autorzy dramatów, z których dziełami inscenizatorzy teatralni obchodzą się jeszcze bardziej bezceremonialnie i myślę, że niejeden Mickiewicz i Wyspiański z hukiem zostałby wyrzucony z prób własnych dramatów we współczesnym teatrze) , to uczynimy z niego bohatera głównego i już nie będzie można go z planu wyrzucić (szkoda tylko, że sam siebie nie zagrał – zemsta na tych, którzy przyprawiają gębę naszemu dziełu, byłaby tym bardziej wyrazista [ale może to banał jest…]).
I oczywiście intryga (jaka tam intryga…) zaczyna się od powierzenia kolejnego zadania scenarzyście Kaufmanowi. Charlie ambitny jest, artystą się czuje, nie chce więc, by w jego adaptacji (!) opowieści o złodzieju i hodowcy orchidei pojawiły się elementy charakterystyczne dla hollywoodzkiego kina i stara się. Ale gdy tylko wyparł pokusę uatrakcyjnienia pod widza przeciętnego swej historii, momentalnie pojawia się Donald, brat bliźniak, reprezentujący te właśnie wyparte treści. I można by teraz pociągnąć interpretację tego filmu bazując na tej psychoanalitycznej antynomii: mamy do czynienia z obrazem wyparcia właśnie, walki z narzucającymi się treściami wypartymi aż po najpierw mocno niechętną ale ewoluującą ku zrozumieniu i polubieniu akceptację ciemnej strony scenarzysty (ale można powiedzieć, Charlie jest metonimią – że użyję tu pojęcia pokrewnego z synekdochą, o której na pewno jeszcze kiedyś – każdego człowieka zmagającego się z tą częścią siebie, za którą za bardzo nie przepada). Ale robiąc film o scenarzyście piszącym scenariusz warto włączyć jeszcze wątek dotyczący różnych reguł, zasad rządzących tego typu narracją. Charliego, jako prawdziwego artystę, nie interesują one, ale bez nich trudno mu się ogarnąć, nie może znaleźć jakiegoś centralnego punktu odniesienia do swojej historii (jakiej historii? przecież ona nie istnieje, ona stwarzana jest na naszych oczach). I tak to chyba jest, jak to klasyk Eliot swego czasu (100 lat temu?) napisał: nie da się funkcjonować poza światem zastanego porządku w sztuce, by nie popaść w niezrozumiały dla nikogo chaos czy też bełkot (czy tylko w sztuce? czy tu też z jakąś metonimią do czynienia mamy?).
Snuje się ta wyobraźnia autora pomiędzy trzema poziomami zdarzeń: Kaufman zmagający się z adaptacją opowieści Susan Orlean, która z kolei opowiedziała w swojej książce losy wielbiciela orchidei Johna Laroche (wszystkie wymienione w tym zdaniu postaci istnieją w rzeczywistości i choć wiadomo, że fikcja to fikcja, ale Susan – ta rzeczywista, jeśli pojęcie rzeczywistości nie zaczyna się już troszku rozmydlać po wmyślaniu się w tego rodzaju filmy – napisała książkę The Orchid Thief, a Laroche – ten realny czy też historyczny - jest znawcą orchidei), w więc i jego losy na  tym najniższym poziomie pojawić się muszą (‘trzy lata wstecz’ to moment pisania książki czy też czas wydarzeń z parku narodowego, z którego Laroche z Indianami kradną te cenne i niepowtarzalne kwiaty? a scenę wtargnięcia do tegoż parku oglądamy w wersji Kaufmana czy Orlean, a może jest to taki prawdziwy punkt wyjścia w czasie…? tak, tak, wiem, że to herezja, bo film ten jest kolejnym dziełem uświadamiającym nam, że o tym, jak było, zawsze dowiadujemy się za pośrednictwem kogoś i nawet podręcznik do historii jest li tylko pewnym typem narracji).
Zmagania Charliego z tym pomieszaniem czasów i narracji pewnie osiadłyby na jakowejś mieliźnie, gdyby nie pozwolił swemu swawolnemu bratu od prostych przyjemności wychynąć na światło dzienne, czyli wtrącić swoje co nieco do tej historii. A ponieważ orchidea to potajemna i zmysłowa miłość, akcja narzuciła się sama zmieniając opowieść o mazgajowatym pisarzu i dziennikarce zafascynowanej wielbicielem tychże orchidei w typowe kino akcji. Wystarczyło tylko przypisać Susan ukryte i stłumione pragnienia, by stworzyć zaczyn do krwistej opowieści.
Można by powiedzieć, że Kaufman zaserwował nam opowieść, w której nieproporcjonalnie długi wstęp zwieńczony jest krótką nowelką z krokodylem (bez szmaragdu ale z miłością) w roli głównej (zupełnie tak samo jak ci, którzy pisząc o jakimś dziele i nie bardzo wiedząc, jak go ugryźć, snują na początku różne dygresje, by później krótko film zrelacjonować i na tym skończyć…).
Można by… ale
Każde pisanie trzeba kiedyś skończyć.


„Adaptacja” reż. Spike Jonze, sc. Charlie Kaufman i Donald Kaufman

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz