piątek, 29 sierpnia 2014

Opowieść o zasiewie

Co można powiedzieć o przyszłości na podstawie jej symptomów skrytych mniej lub bardziej w teraźniejszości? Ile piękna przyszłej dojrzałej kobiety można dostrzec w niezbyt atrakcyjnej gąsienicy? Nie mówiąc o tym, że okazać się może, tak jak w „Pokucie” (r. Kiyoshi Kurosawa; i to inny jest Kurosawa niż ten powszechnie znany, a co więcej, nie mają oni także rodzinnie nic ze sobą wspólnego; inna jest też „Pokuta” niż ta Tengiza Abuładze, która była sensacją końca lat 80.), iż gąsienica wcale nie chce stać się motylem i nie chce opuszczać dziecinnego pokoju z lalkami (niczym bohater „Blaszanego bębenka” niegodzący się na zło świata dorosłych [tyle że tu z dziewczyną mamy do czynienia i nie o hormon wzrostu chodzi a o brak comiesięcznego krwawienia]; „Trzeba się godzić na miernotę tego świata” – tak anonsowany jest wywiad zMichałem Kowalskim przed premierą sztuki Nikołaja Kolady „Statek szaleńców” w Teatrze Wybrzeże – kontrowersyjna  teza, ale myślę, że Michał miał na myśli umiejętność zrozumienia postaw tych wszystkich, których staramy się jakoś tam omijać przemykając naszymi codziennymi życiowymi ścieżynkami często zrażeni ich niedopasowaniem; uciekamy od tych, którym w naszym mniemaniu się nie udało, ponieważ boimy się, że to zaraźliwe jest). Bohater tego filmu, obarczony tą skazą (? – pewnie nie dla każdego to skaza być musi, tym bardziej, że pewnie jest to skryte pragnienie wielu skołowanych koniecznością podejmowania decyzji w zrelatywizowanym świecie), dostrzegł ją także już w wieku około 13 lat w wybrance swego serca. Co było pierwsze: wewnętrzny lęk przed dorosłością, którego przyczyn trudno dociec czy też trauma po śmierci bliskiej przyjaciółki? Wydaje się, że Takahiro wykorzystał czysty zbieg okoliczności (przecież jest możliwy) i w czymś, co wynikiem dramatycznego przeżycia było, dostrzegł przeznaczenie (w sumie powinienem opowiedzieć choć trochę ten film, bo szansa na obejrzenie jego raczej niewielka – jedna z najważniejszych zalet festiwali, oglądanie rzeczy rzadko na ekrany trafiających). No właśnie, jak Raskolnikow splatający z kilku przypadkowych zdarzeń osnowę koniecznej przyszłości, której stał się sprawcą. Ten splot zdarzeń to być może ten Diabeł, który według jednej z wersji przez niego prezentowanych Soni (właśnie się doczytałem, że w języku polskim funkcjonują dwie możliwe pisownie tego imienia, z zakończeniem na jedno i na dwa ‘i’), popchnął go do zbrodni. Wydaje się (ale tylko wydaje), że łatwo jest z perspektywy zaistniałych zdarzeń odnajdywać w przeszłości ich symptomy (różne tak zwane ‘polityki historyczne’ pouczają nas, że oczywiście wcale nie jest to łatwe i że do ostrych sporów a nawet wojny prowadzić mogą takie poszukiwania przyczyn tego co właśnie nam się zdarza).
Ale…
Czy „Biała wstążka” Hanekego byłaby dla nas takim objawieniem, gdybyśmy nie posiadali wiedzy na temat tego, co wyrosło z dzieci, które były bohaterami tego filmu? Czy też, jaką wartość miałyby wersy „Nauczyciel historii rozluźnia kołnierzyk/ i ziewa nad zeszytami” kończące wiersz Szymborskiej „Pierwsza fotografia Hitlera”, gdyby nie to, co wiemy, na temat dokonań tytułowego bohatera. Co niektórzy pewnie nawet byliby skłonni z oburzeniem zarzucać owemu nauczycielowi ślepotę… że też on nie widzi, co się szykuje… to przez to jego belferskie znudzenie połowa wieku XX stała się tak mało usypiająca przecież…
            A kim są dziś i czy jakaś diagnoza da się wysnuć z losu bohaterek filmu „We are the best” (r. L. Moodysoon)? Czy w ogóle jest to konieczne? Bo to pewnie pytanie stawiane na wyrost wobec tego bezpretensjonalnego filmu (ale po cóż mam powtarzać za innymi, że w tym filmie, to przede wszystkim o dojrzewanie chodzi, o brak dostosowania ‘do przeciętniaków ze szkoły’ itd.; choć przyznaję, że i te tematy ważne i poprowadzić by mogły nie wiadomo wcale gdzie…).
Czy jest coś specyficznego w tym obrazie mających dopiero wkroczyć w okres dojrzewania trzynastolatek? Czy jest to w każdym wymiarze (nie tylko tym dotyczącym dojrzewania) typowy obraz charakterystyczny dla końca wieku XX?
Na przykład…
Jak byśmy czytali ten film, gdybyśmy dzisiaj mieli do czynienia w Szwecji z totalitaryzmem (bo akcja to rok 1982, więc ile to lat? 32… jakoś pewnie nieco mniej  minęło od czasu dzieciństwa bohaterów „Białej wstążki” do czasu dojścia Hitlera do władzy)? Może w postępowaniu dwójki przyjaciółek dostrzeglibyśmy wstęp do zachowań opresyjnych. Na szczęście sytuacja polityczna jest zgoła inna (choć temat neonazizmu w krajach skandynawskich co i rusz powraca a najświeższym jego przykładem jest film „Serce lwa” r. D. Karukoski – to Finlandia akurat, ale świetny przykład tego, o czym wcześniej już u Mankella czytaliśmy: zagrożeń płynących ze strachu przed obcymi czy też konsekwencjami kolejnych kryzysów), więc śmieszne może się wydawać straszenie dziewcząt policją przez matkę Hedvigi, której dwie żartownisie fikuśnie ścięły włosy… (a przyjęcie koncertu trzech przyjaciółek w szkole na prowincji może być przykładem narastania rodzącej się prawicowej agresji) Gdybym był w obozie ‘katoli’ i mojego ulubionego posła Jaworskiego dostrzegłbym w tym obrazie początki dzisiejszej zateizowanej rzeczywistości. Nie mówiąc już o totalnym rozbrykaniu i rozpuszczeniu dwójki bohaterek, które tak namiętnie wyrażają swą nienawiść do rodziców, nie dostrzegając, co oczywiste w tym wieku, że są oni całkiem w porządku. Myślę, że ja byłem zdecydowanie mniej tolerancyjnym rodzicem. I niewątpliwie bardzo dorosły widz się we mnie odzywa w momencie, gdy słyszę, że matka w (najprawdopodobniej) Wigilię Bożego Narodzenia nie ma pojęcia, gdzie przebywa jej syn (13 lat) i w ogóle się tym nie przejmuje.
(A co ja robiłem mając 13 lat? Na pewno hodowałem króliki, słowa punk nie znałem, ale wiedziałem, dzięki bratu mojego ówczesnego przyjaciela, co to jest jazz… i to chyba w tym momencie moim autorytetem przestawał być już Winnetou a zaczynał w mej wyobraźni hetmanić Kmicic… ale też już miałem za sobą niejedne wagary, pierwsze papierosy [bardzo mi nie smakowały] i piwa – nic, co mogłoby być punktem wyjścia do napisania scenariusza filmu)
Jeszcze mniej czytelna jest przyszłość w filmie „Wołanie” (r. M. Dudziak). To, co można by było nazwać zdarzeniem dopiero będzie miało miejsce. Film opisuje (właśnie opisuje a nie opowiada – cecha wielu filmów prezentowanych w „Konkursie Nowe Horyzonty”) stan poprzedzający dojrzewającą mentalność. Bohater, niczym człowiek pierwotny, przygląda się otaczającemu światu i próbuje w nim znaleźć porządek, którego znajomość zwiększy szanse na jego przetrwanie. Być może za dużo widzę w tym filmie? Bo przecież to tylko wakacyjna wyprawa ojca z synem Sanem bądź Wetliną (bo akcja w Bieszczadach i nie wiem, jak dla reżysera, ale dla mnie jest to miejsce, które oznacza bardzo wiele i to wcale, jak być może pomyślał w tej chwili ten i ów pojedynczy czytelnik, nie z przyczyn osobistych: miejsce najbardziej nadające się na przestrzeń skrywającą, która pozornie milczy poprzez swą zwyczajność a nawet łagodność, lecz gdy damy jej szansę, to potrafi się rozwrzeszczeć nie tylko krwią argumentując ale i syntezą rozmaitości kulturowej zakopanej przez reformatorów XX. wiecznego świata, którzy nie godzili się na „miernotę tego świata” i dziecko spoglądając na ledwo wyłaniające się fundamenty skatowanego świata, pośród których wąż ‘ciszy’ się tajemniczo czołga może jedną z najważniejszych nauk w swoim życiu pobiera), podczas której ma miejsce jedyne w tym filmie przykre zdarzenie mające niewątpliwy wpływ na mentalność dziecka (ojciec biernie reagujący na napaść to chyba obraz, który może wpłynąć na przyszłość dziecka: i znowu, gdy z dziecka wyrośnie agresywny naziol, to w tym zdarzeniu będziemy widzieć przyczynę, gdy uległy konformista – to także to wydarzenie będzie dla interpretatorów [czyli w tym wypadku jakichś psychoanalityków leczących dorosłego z zachowań uległych nazbyt] ‘niewątpliwym’ początkiem kształtowania się specyficznej psyche…)
Psycholodzy, meteorolodzy, analitycy giełdowi w jednym stali domu.
Mamy (ja mam bardzo silną) potrzebę poszukiwania znaczeń. Chyba jednak zbyt często zapominamy, jak bardzo podporządkowujemy interpretację wcześniej mniej lub bardziej świadomie wpisanym przez samych siebie samym sobie (wiem, komplikuję, ale tak ma być, bo to nasz własny umysł nas samych potrafi nieźle wyprowadzić w pole pozostawiając jednocześnie poczucie, że właśnie udało nam się coś uporządkować i za tę właśnie zdobytą prawdę czasami nawet życie jesteśmy w stanie oddać…) sensom. O czym także w „Detektywie’, ale to innym razem…

może…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz