niedziela, 10 sierpnia 2014

Genesis

Całe to Genesis to banialuki są; Bóg nie był idiotą, najpierw z niczego powołał do bycia niebiosa i ziemię ze stworzeniami przeróżnymi a później wykreował najpiękniejszy byt czyli partnerkę dla siebie - Ewę, a przede wszystkim jej ciało, które jest pierwszym dowodem na istnienie Boga właśnie. Nagi mężczyzna jest zaś dowodem na fałszywość opowieści biblijnej - jaki Bóg najpierw by stworzył coś tak szpetnego... Adam mógł być jedynie dzieckiem Ewy, a ojcem wprawdzie Bóg... ale tylko ojcem. Ciało Ewy tak pięknym stworzeniem było, że Adam także sobie w nim upodobał i w ten sposób dochodzimy do grzechu pierworodnego, który okazuje się być blisko bardzo pogańskiej tradycji greckiej, która na szczęście wzbogaciła naszą kulturę szacunkiem dla widzialnego piękna ludzkiego ciała (aż strach pomyśleć... oj, nie!... co by było, gdybyśmy w tej dziedzinie odziedziczyli jedynie poglądy judeo-chrześcijańskie, te bardziej wczesnochrześcijańskie, jeszcze sprzed skażenia ich plugawym pogaństwem...),  ale której nieobce także były edypalne porywy dziecięcego serca.
To jest wersja stworzenia człowieka Marca Crosa (z moimi dygresjami oczywiście), rzeźbiarza, bohatera filmu "Artysta i modelka" (r. F. Trueba, ale współautorem scenariusza był Jean-Claude Carriere). Ten sam artysta na oburzenie tytułowej modelki, pięknej Merce (brzmi prawie jak 'dziękuję' i jak najbardziej taka interpretacja jej imienia nadaje się do wytyczenia ścieżynki nomadycznej: ona zyskała lokum w czasie swej wojennej tułaczki [bo akcja w czasie II wojny ma miejsce, gdzieś blisko granicy francusko-hiszpańskiej i ta wojna czasami daje o sobie znać, lecz mocno już postarzały Marc ucieka od niej w sztukę; udaje, że jej nie ma; czy to uchodzi? kim jest ten człowiek poszukujący boskiego piękna w kobiecym ciele w czasie, gdy męskie ciała ze szpetnych robią się jeszcze bardziej szpetne?] i nawet może kilka groszy zarobić i nie ma wątpliwości, że Marc a przede wszystkim jego żona bardzo jej pomogli; więc ona jakby sobą jest tym 'dziękuję', bo Marc dzięki niej, dzięki temu, że może ją obserwować, szkicować, malować, rzeźbić po raz ostatni ma szansę obcować z tym, co Boskie [nieźle się wkurzył, gdy razu pewnego nagle podczas szkicowania nagiej Merce siły męskie mu wróciły...]; tak, istnienie samo w sobie Merce, jej Bycie stanowi podziękowanie, ale tylko dla kogoś, kto ten Byt w takiej aurze dostrzec potrafi), iż efekt wielomiesięcznej(?) pracy w żaden sposób jej nie przypomina, odpowiada za Cezannem: my tylko konsultujemy naturę (te słowa mogłyby z kolei stanowić motto mego bloga: ja tylko konsultuję filmy, spektakle, książki).
Ostatnia jego uwaga, która jest mi bliska (z tych, które zapamiętałem), dotyczy perfekcjonizmu - Marc jest zdania, że nie należy być perfekcjonistą, że tego typu dążenie źródłem może być nawet katastrofy; twierdzi, że w pewnym momencie należy porzucić swoje dzieło dla jego dobra. I jako egzemplifikację można by było przywołać jego opowieść o jednym ze szkiców Rembrandta; ten fragment filmu mógłby być puszczany na lekcjach z historii sztuki: ileż można wyczytać życia z kilku pośpiesznie muśniętych kresek; mała karteczka bardziej zaczęła tętnić emocjami niż niejedna sytuacja w realu; a i pochwała starych mistrzów niezwykła: ileż prawdy świata można zawrzeć w jednej kresce, która odzwierciedla tak a nie inaczej zgięte ramię w geście np. opiekuńczym (w czasach, w których umiejętności manualne są w totalnym zaniku, w którym coraz trudniej odczytać teksty pisane ręcznie, ten rodzaj kunsztu pewnie o magię już trącić może). Można by powiedzieć - perfekcyjne! A właśnie że nie - szkic tylko, niedopracowany, muśnięty, bez wielu szczegółów, ale prawdziwy wielce... świat nas otaczający jest perfekcyjny w swej zmienności, nieokreśloności, ulotności, brudzie i smrodzie... ludzkie dążenie do perfekcji niewiele ma z nim wspólnego. Świat wciąż tworzonym, nieustannie się kształtującym szkicem jest, tyle że genialnym... powiedziałby Marc (bo ja takich wzniosłości unikam).
Jeszcze o Lei wspomnieć trzeba, żonie rzeźbiarza. Też kiedyś była jego modelką i piekno jej powodowało, że wielu wybitnych chciało, by im pozowała. W tej roli nadal niezwykła Claudia Cardinale. Cudne zestawienie młodej bardzo urody i jej dużo starszej wersji; zestawienie, które może być tylko potwierdzeniem przytoczonej na początku opowieści.Kobieta mądra i pełna zrozumienia dla  potrzeb męża; bo to ona z tłumu wyłowiła Merceę (nie wiem, czy tak się odmienia) i od razu wiedziała, że jest ona idealną modelką, urodzoną; że tego jej mąż potrzebuje. I jak ją ubawił (ciepło, nie złośliwie czy sarkastycznie, jak można by się spodziewać po kobiecie, która lata świetności ma za sobą a w domu pomieszkuje potencjalne źródła żalu i frustracji, bo czas, kruche ciało i te rzeczy; nie - ona nadal jest cząstką natury i jej piękna, a więc i jej radosnych transgresji) powrót sił witalnych małżonka podczas sesji...
Spoiler (wyjątkowo zupełnie ostrzegam). Pytań kilka jak zwykle.
Dlaczego się zabił? Czy z frustracji, że poprawiana wciąż wbrew własnym zasadom rzeźba zbyt niedoskonała? czy też właśnie przeciwnie, w poczuciu, że to po raz ostatni udało mu się pooddychać chwilę w cieniu absolutu i nie ma sensu czekać dalej? czy może w poczuciu spełnienia? a może po prostu standardowo i stereotypowo stary człowiek zbyt boleśnie doświadczył spotkania z młodością pełną pokus, których realizacja jest już tylko pięknym wspomnieniem? a może z rozpaczy, że została mu już tylko rzeźba, bo Merce poszła sobie?
A może wcale się nie zabił?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz