sobota, 9 sierpnia 2014

Czasami lepiej być samemu.

"Każda z osób odwiedzających tego dnia 'Brasserie Romantiek' zmaga się z innymi emocjami: złość, żal, zazdrość, smutek, szczęście, napięcie seksualne... Wystarczy przenieść się o dwa metry do innego stolika i zajrzeć do innego talerz, by skosztować czegoś innego i całkowicie zmienić smak". Tyle wyczytałem w programie (który jest zresztą świetny i zasługuje na najwyższe uznanie; coś wyjątkowego na letnim festiwalu filmowym) i pomyślałem sobie: kolejna opowieść sieciowa, kolejna mozaika a może i paczwork składający się z kilku mniej lub bardziej  luźno powiązanych historii a coraz częściej niestety tylko anegdot.
Mozaikowe opowieści. Kilka historii zebranych w całość, przeplatających się. Z natury rzeczy pozbawionych niuansów. I choć od czasów Alltmana powstało kilka filmów tego typu, które przypadły mi do gustu (choćby "Zero", o czym już swego czasu wspominałem), to zaczynam coraz podejrzliwiej na nie spoglądać. Tym bardziej, że obserwacje obyczajowe (bo trzeba być mistrzem, by w tak zwięźle podanej opowieści jeszcze psychologicznymi niuansami widza zadziwić) wydają mi się coraz bardziej stereotypowe. Najczęściej wyłania się z nich dość ponury obraz świata z porzuconymi dziećmi i mężami alkoholikami maltretującymi swe żony w roli głównej. Ostatnio jeszcze los nieciekawy emigrantów z naszej części świata doszedł. Niemal zawsze jako podsumowanie omówienia takiego filmu można napisać, że o braku porozumienia nie mówiąc o miłości jest, o absencji zainteresowania bliźnim, szczególnie tym, który tuż obok i bardzo pragnie, o narastającej agresji, źródłem której wielopiętrowe pokłady frustracji i  marzeń diametralnie rozmijających się z rzeczywistością są.
Taki bardzo anegdotyczny właśnie był "Samotny port miłość", o czym już z jakiś miesiąc temu wspominałem. Tego też w sumie oczekiwałem od "Rozważnie i romantycznie" (r. Joel Vanhoebrouck; to polski tytuł jest, oryginalny to "Brasserie Romantiek" - nie znam się na jakichkolwiek językach obcych, ale twórcy tego filmu chyba nie byli obdarzeni taką inwencją intertekstualną jak polski tłumacz) i pewnie nie wspominałbym o nim, gdyby nie to, że on na otwarcie tegorocznego Zwierzyńca został zaprezentowany. W tym wypadku, bohaterowie zostali zgromadzeni w jednej knajpie podczas Walentynek.  W całym zbiorze anegdot mnie zainteresowała jedna tylko; i to nie gości a właścicieli, Pascaliny i Angela, rodzeństwa. Bo to chyba nie był film mozaikowy jednak, nieco mnie chyba zmylił wpis w katalogu albo też źle go odczytałem, dopisałem co nieco w myślach swych. Dla mnie to była opowieść, w której do wątku zasadniczego na zasadzie dygresji wpleciono inne, mniej lub bardziej śmieszne, lecz często tylko zaznaczone. Bo przecież trudno nazwać opowieścią sytuację, w której starzejący się lowelas popisując się przed młódką wybrzydza przy wyborze wina, by dość szybko dać świadectwo swej całkowitej ignorancji w tej dziedzinie. Taki mały skecz; para przez scenarzystę od razu po tej scenie porzucona została. Za to smakowita (choć też grubo dziergana) była opowieść o nieśmiałym geodecie,który na randkę przez internet się umówił i nawet nieco myślę widzowie dali się zwieść schizofrenicznej narracji prowadzonej w jego przypadku. Taki obrazek pomieszanych totalnie naszych oczekiwań, pragnień i narzuconych przez świat zewnętrzny standardów relacji między kobietą i mężczyzną. Bohater chciałby przede wszystkim powolutku budować związek oparty na uczuciach, lecz społeczna persona stawia mu wyzwania z seksem przede wszystkim związane. Przewidywalna była historyjka o dziewczynie, która swe nieszczęście przede wszystkim delektuje w tej knajpie dla zakochanych i jakoś nie byłem zaskoczony szczególnie jej przemianą, gdy kelner nieco bardziej się nią zainteresował. Nieszczęście spowodowane zdradą najważniejszej miłości życia a tak naprawdę tłumione pragnienie, by ktoś się nią zainteresował i gdy to nastąpiło wstrętny mąż całkowicie zniknął z jej pamięci... A najbardziej banalna była historia małżeństwa; banalna i stereotypowa: bo przecież wiadomo, że faceci robiący kasę (a w przekonaniu niektórych kobiet wszyscy faceci) nie rozumieją ambicji swych żon i trzeba ich zaszantażować zdradą, by ich urażone ego dostrzegło przez chwilę w kobiecie człowieka.
To dygresje tylko były. Głównymi bohaterami są właściciele tej jednogwiazdkowej restauracji. Pascaline o wiele lat starsza od brata. Gdy miała 15 lat mama, porzucając męża alkoholika i zostawiając z nim dzieci o zgrozo, nakazała jej opiekować się Angelo. I ona tak ma od ponad 20 lat już. W te Walentynki pojawia się w ich restauracji miłość jej życia z lat młodości. I ten jej były kochanek, który ją zostawił po wcześniej 'wspólnie' ustalonej aborcji i w świat pojechał, proponuje jej, by razem wyjechali, by wszystko rzuciła i zaczęła z nim od początku, bo to jej szansa i ona przecież tu nic nie ma... i daje jej około 1,5 godziny na zastanowienie się, bo samolot do Buenos ma tego wieczora właśnie, bo tam na placówce jest a do Belgii to tylko na pogrzeb ojca przyleciał. Co najbardziej zadziwia w tej sytuacji to to, że ona się zastanawia nad jego propozycją! Czy to świadczy o jej miłości? Czy o potężnym braku tejże i pragnieniu, by była? Czy o poczuciu zniewolenia przez mamę, która ją na straży brata (który zresztą genetycznie skłonność do napojów łagodzących istnienie porzuconego przez rodzicielkę dziedziczy) postawiła?
Facet zjawia się po 20 latach; nawet gdy byli razem, to nie dawał do zrozumienia, że ma wobec niej poważne zamiary i daje jej 2 godziny (jakoś tak) na decyzję życiową... i nie dostaje od razu w czapę, tylko kobieta bije się ale z myślami przez film cały i wydaje się wręcz, że wygra opcja kompletnie dla mnie niezrozumiała.
A z drugiej strony brat, którego histeria na wiadomość o tym, że ona se pojedzie, jest równie wkurzająca. Można by powiedzieć, ach ci faceci... jak oni cudnie tymi kobietami potrafią manipulować, jak profesjonalnie uzależniają je od siebie... ale mnie cała trójka irytuje... tym bardziej, że wydaje mi się, że relacje psychologiczne mające miejsce pomiędzy tymi bohaterami, są jak najbardziej prawdopodobne. No powiedzmy, że były chłopak zza oceanu, może budzić zdziwienie mówiąc najdelikatniej; ale rodzeństwo ewidentnie jest od siebie uzależnione. I jeszcze nie raz pewnie zrobią sobie awanturę o to, ile poświęcili, by być z tym drugim... (w małżeństwie tego typu relacje i pretensje, werbalizowane bądź nie, wydają się typowe, w wypadku brata i siostry raczej to rzadkie). Ta historia już dla mnie taka banalna nie była a moja irytacja to element pozytywnej oceny jest.
Czasami lepiej być samemu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz