środa, 13 lutego 2013

Donoma - cokolwiek by to znaczyło

Kiedyś tam pisałem, że do tego filmu jeszcze wrócę. Po raz pierwszy oglądałem go we Wrocławiu, ale nie do końca (tak tam się czasami zdarza, gdy film długi a ma się rezerwację na następny seans; trochę już tęsknię za tą gorączką festiwalowych projekcji, za oderwaniem się, za ucieczką w świat pozornej fikcji). A film dostał nagrodę publiczności w roku 2012 na NH i tym razem moja opinia jakoś tam się zgadza z tą powszechną (jakoś tam ponieważ nie wiem, czy umieściłbym go na pierwszym miejscu; na pewno w czołówce). A do powtórnego obejrzenia skusiła mnie między innymi ambasada francuska, która zorganizowała  internetowy festiwal filmowy (i mam nadzieję, że inne ambasady pójdą w ich ślady, bo pomysł przedni; jeszcze kilka dni można skorzystać, a Polacy mają gratis).
"Donoma" (r. Djinn Carrenard), bo o tym filmie cały czas tu coś próbuję napisać, to film o miłości,  a jakże... ale także o religii i kilku innych rzeczach...
Wyjaśnienie tytułu znalazłem na filmwebie, niejaki Booyakash napisał: "Tytuł zapewne od nazwy grupy "Donoma Guerilla" www.donoma.fr; Tak na szybko, z tego co wyczytałem, to "DG" tworzą filmy niskobudżetowe. Donoma jest ich pierwszym filmem długometrażowym, podobno za 150 euro. Co do znaczenia, to znalazłem tylko tyle, że jest to imię damskie, indiańskie z plemienia Sioux, z miasta Omaha, Nebraska. Tłumaczone z francuskiego "Le soleil est là" co znaczy "Słońce jest tu" albo "Słońce jest tam", tego nie jestem pewien. Znaczenie na stronie angielskiej: "Sight of the sun".
Niestety, w opisie obsady zdjęć nie ma, więc nawet imion postaci nie mogę za bardzo przywołać. A jest ich wiele bardzo, bo to ten typ opowieści, w której kilka wątków równolegle sobie płynie zazębiając się czasami o siebie. 
Film niskobudżetowy, jak wyżej wspomniano, kamera w ręku w nieustannym ruchu, kamerzysta bardzo się stara, byśmy nie zapomnieli o jego obecności, ma się wrażenie czasami, że któryś aktor (aktorka) wypowie się wprost do kamery; dominacja półzbliżeń, blisko bohaterów jesteśmy czas cały, aktorzy chyba nieprofesjonalni, niektórzy grają tak, jakby nie do końca pamiętali swoje kwestie, jakby improwizowali na temat i choć to wszystko nienowe, to lubię takie kino, tak opowiadane historie (dlaczego zawsze  ma być nowe, skoro jest fajne, skoro działa, to wykorzystujmy... przynajmniej od czasu do czasu; poza tym filmy takie mogą skłonić co niektórych do wzięcia kamery do ręki i opowiedzenia czegoś - daj boże równie interesującego). A choć autentyzm obecny w tym obrazie konwencją już jest i dobrze wiemy, że i naturalność i spontaniczność zagrać można to czasami daję się uwieść tej prostocie (żyjemy w czasach, w których udawanie niedostatku - w tym wypadku technicznego - może być sztuką). 
O miłości?
Raczej o braku... jak zwykle zresztą ostatnio (choć Haneke potrafił opowiedzieć prawdziwie o jej istnieniu i mocy, ale dzisiaj prościej się konstruuje historie dotyczące jej dewaluacji, wielką sztuką jest pokazać prawdziwe uczucie i jednocześnie nie popaść w ton telenoweli czy komedii romantycznej, więc częściej oglądamy porażki usprawiedliwiając w ten sposób swoje niepowodzenia, łatwiej nam się utożsamić z tymi zawiedzionymi - a może nawet czasami czujemy się mądrzejsi od tych na ekranie, bo ich porażki są dla nas oczywiste i dziwi nas naiwność bohaterów; łatwo jest sobie zrobić dobrze cudzą frustracją; choć tacy twórcy jak Seidl mówiąc o chłodzie świata naszego uniknąć potrafią banału, więc nie o uogólnienia mi chodzi). 
A co mi po tym filmie pozostanie? poza paradoksalnie ujmującą nerwowością kadru i naturalnością w lekkiej nieporadności byciem postaci na planie?

Historia wrażliwego i słabego chłopaka maskującego swe lęki cynizmem i wulgarnością - a ponieważ on między innymi uczniem jest, to też taki akcent pouczający belfra: prawda znana od dawna, ale jakże często pod wpływem emocji zapominamy, że siedzący naprzeciwko nas buńczuczny młodzieniec w grubej nieprześwitującej, niemal antycznej, bo ciężarem także wielkim i to nieświadomym będącej, masce paraduje po świecie i ta nasza wiedza o nim nie do publicznego ujawnienia tej słabości zmierzać powinna a do... no właśnie, do czego? (by nie popaść w tani dydaktyzm i  nie zasugerować pedagogicznych rozmówek a la gabinet do prostowania młodych ludzi za pomocą 'szczerej' rozmowy) gdy na przykład poniżani przez niego jesteśmy?... spokój i dystans chciałoby się... Nauczycielka w "Donomie" straciła cierpliwość obnażając zagubienie Dacia a jednocześnie swoje dysfunkcje emocjonalne skryte pod pozorami panowania nad sytuacją (bliskie to mi belfrowi, oj bliskie).     

I ten czar ze "Snu nocy letniej", gdy Puk urokiem otacza pierwszego, na kim spocznie nasz wzrok po otwarciu oczu. 
Już chyba o tym pisałem: skoro wiązanie z kimś, kogo poznajemy, prowadzi na manowce, to równie dobrze możemy zawierzyć przypadkowi (cudowi?) i zaproponować układ (ładne słowo w odniesieniu do związku) a może swoistą grę pierwszej osobie, którą ujrzymy po otwarciu oczu właśnie. Dwa razy motyw ten w filmie ma miejsce. Za pierwszym razem wszystko układa się całkiem nieźle (choć w dużym stopniu sprowadza się do seksu) dopóki, dopóty nie zaczynają rozmawiać (bo gra polega na tym, że milczą i wydaje się, że to cementuje związek - złudna to i groteskowa prawda o naszych czasach) a właściwie gra ulega przerwaniu, gdy Dama wspomina (za pomocą  kartek się porozumiewają) o swym poprzednim związku. Nagle runął mur iluzji, okazało się, że mężczyzna, z którym bohaterka się związała, istnieje naprawdę, ma swą tożsamość, los, przeszłość... bo to chyba to, co najtrudniej nam zaakceptować: prawdę o istnieniu partnera niezależnego od naszych o nim wyobrażeń czy też projekcji. Nagle staje się Innym, Obcym i nasze uczucie okazuje się tylko Nasze właśnie a nie do kogoś realnie istniejącego. Gdy Fantom staje się Bytem tracimy grunt pod nogami. Takie mało delikatne przekłucie skromne kuli, w której bytujemy, kuli naszych projekcji o tym Naszym (?) świecie ("O! złota rybko w kryształowej bani,,/ Tłucz się o twarde brzegi niewidzianych granic;/ Mały kryształ powietrza, w którym pluszczesz skrzelą,/ Jest wszystkim, a świat cały nicości topielą" - to z "Kordiana" akurat). I tak kończy się cud Spotkania...
Ale motyw powraca.  Kolejny zagubiony bohater, chłopak z marginesu, mający jakieś rozboje na koncie. Nawrócił się, ale oczekuje znaku od Boga. Któregoś razu po otwarciu oczu (które zamykał modląc się) zobaczył wpatrzoną w niego młodą, ładną dziewczynę (jedna z głównych bohaterek - intrygował ją ten modlący się w pociągu chłopak i usiadła przed nim w pociągu celowo spotkawszy po długich poszukiwaniach). A dziewczyna opowiada mu o stygmatach i o lewitowaniu. Oczywiście wyśmiewa ją i jest wściekły na Boga, że wariatkę mu przysyła. Ona także się przekonuje, że facet, którego tak bardzo chciała poznać, odbiega od jej oczekiwań aż za bardzo.  I tu pojawia się bardzo fajny myk: subiektywizm kamery  zaczyna być już tak wielki, że zacząłem mieć wątpliwości, czy rzeczywiście dziewczyna nie ma zwidów i czy nie nadaje się do leczenia, jak już wcześniej jej to zaproponowała psychoterapeutka. Tylko, że wtedy bardziej jej wierzyłem, to pani lekarz jakoś tak niesympatyczna i zbyt racjonalna była; a zakończenie filmu pozostawiło we mnie niepewność co do pewności... świata przedstawionego.  I z tą wątpliwością pozostaniemy. Jeżeli chcemy twardo stąpać po ziemi, nie uwierzymy w opowieść o cudzie; a jeśli uwierzymy, może się okazać, że to historyja z domu waryjatów...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz