niedziela, 27 czerwca 2010

Kilka słów na temat ciała

Na co dzień skryci jesteśmy za swymi maskami, a nasze twarze i ciało całe niewiele mówią o tym, kim jesteśmy i co czujemy. I mimo deklaracji, że szczerość i prawda są wartościami wysoko bądź wręcz najwyżej przez nas cenionymi, to staramy się skrzętnie ukryć to, co czujemy. Nie chcemy, by nasze ciało nas zdradziło. Wstydzimy się. Do tego stopnia wprawiliśmy się w ukrywaniu, że robimy to całkiem bezwiednie. Często tłumacząc sobie, że jest to forma samoobrony przed nieprzyjaznym nam światem. Nierzadko dotyczy to nawet tych, których uznajemy za najbliższych nam. Rany przechowujemy głęboko, często nie mając wręcz świadomości, że one istnieją.
Czujemy się głupio, gdy uczestniczyć musimy w zbyt jawnym obnażeniem uczuć osób, z którymi przebywamy. Ja przynajmniej w takich sytuacjach mam problem z tym, jak się zachować. A ponieważ sam nie znoszę, gdy ktoś stara się ukoić mój ból, to i innych nie potrafię uczciwie pocieszać. Wolimy atmosferę dystansu, zahamowania, neutralności. Nadmiar prawdy o emocjach drugiego człowieka odstrasza czy wręcz budzi niesmak.

wstydzimy się Siebie

Czasami może i słusznie. Bo (niezależnie od zdrady ciała) moglibyśmy się bardzo zdziwić a może i szok by towarzyszył poznaniu naszego rozszarpanego często brutalnie wnętrza. W ukrytych zakamarkach naszej psyche kryją się prawdy trudne często do zaakceptowania. Oprócz oczywistego pragnienia ciepła i czułości mogą pojawić się emocje niezwykle agresywne i destrukcyjne.

Przed jakim karkołomnym zadaniem staje aktor, który, by prawdziwie zagrać postać z którejkolwiek ze sztuk Sarah Kane, musi się obnażyć?. Do jakich pokładów musi się dokopać w sobie? A później jeszcze tym się publicznie się dzielić? Szczególnie, gdy mamy do czynienia z teatrem a nie z filmem. Gdy każdego wieczora, na żywo trzeba publicznie przed obcymi całkowicie ludźmi dawać świadectwo Siebie. Niezależnie od tego, że istnieje pomiędzy aktorem i widzem umowa dotycząca konwencji. Niezależnie od tego, że wychodząc do ukłonów i oklasków prezentuje swoją uśmiechniętą twarz potwierdzającą, że to co przed chwilą oglądaliśmy, nawet gdy było bardzo brutalne i wstydliwe (a może właśnie przede wszystkim w takich sytuacjach), to fikcja tylko, udawanie...
Grając w sztuce Sarah Kane trzeba na scenie przekroczyć uładzoną granicę ciała. Wyzwolić się trzeba z tej klatki. By wiarygodnie przekazać prawdę o tym, że całością jesteśmy, że emocje, myśli i słowa stanowią jedność z ciałem trzeba przekroczyć granicę wstydliwości. Trzeba złożyć ofiarę ze swej intymności.

W życiu nie mają tego problemu narkomani, pacjenci szpitali psychiatrycznych i być może jeszcze niektórzy. Nie mają tego problemu, bo świat zewnętrzny już dla nich nie istnieje. Oni całkowicie zanurzeni są w swej okrutnej duszy. Dealer w tym momencie jawi się jako doktor ułatwiający wkroczenie na tę ścieżkę zatracenia się w sobie. A ciało widzom postronnym mówi całą prawdę o stanie, ale nie o treści... Wkroczenie do tego świata może stać się dla nich formą oczyszczenia.
Jeśli widz w teatrze choć przez chwilę zacznie się z postacią na scenie utożsamiać, przeżyć może katharsis. Odkryty już przez starożytnych magiczny stan pozwalający bezpiecznie oczyścić się z zalegających naszą duszę potworności.
By to wywołać, musimy się zgodzić na to, by na scenie pojawiły się nagie pokiereszowane ciała, gwałt i okrutna intymność. Środki wyrazu jedynie adekwatne. Nie pokaz atrakcji służący szokowaniu. Ale jedna z wielu prawd na nasz temat. Ale trzeba z całą świadomością zaakceptować wtedy teatr, który nie służy rozrywce.
Teatr, który jest konfesjonałem, obrzędem, brutalnym Izajaszem.

"Oczyszczeni" Sarah Kane to dla mnie spektakl ogromnego nagromadzenia w człowieku pragnień ciepła i bliskości. Niespełnionych pragnień. Konwulsyjnie wołających do pustego nieba.
Wśród nich pragnienie bycia całością. Myślą, uczuciem, słowem i ciałem.
Bo jest to na pewno spektakl miedzy innymi o ucieleśnionym słowie. Słowie z ciałem stopionym. Słowie pierwotnym będącym jednością z emocją. Słowie, które uderza bardziej boleśnie niż ciosy otrzymywane na bokserskim ringu. Wyrywa wnętrzności i oszpeca ciało. A więc im piękniejsze ciało, tym więcej fałszu i emocjonalnej pustki.
Tak jest w spektaklu, w życiu bywa zgoła inaczej.
Ciało może być takim samym zdrajcą jak kłamliwe słowo. Przyzwyczailiśmy się do myśli, że jest ono jedynie mniej lub bardziej atrakcyjnym (w miarę starzenia się oczywiście coraz mniej atrakcyjnym) opakowaniem dla naszego wnętrza, jakkolwiek byśmy je nazywali (może być i dusza...). Albo źródłem zmysłowych uciech lub, jak chcą niektórzy, pokus sprowadzających duszę na manowce.
Ciało nie mówi o nas prawdy. Zdradza nas; ale paradoksalnie nie w znaczeniu ujawniania o nas tajemnic, które chcielibyśmy przed światem ukryć, a w znaczeniu przeciwnym - objawiania światu prawd fałszywych (wiem, że to oksymoron).
Ciało jest tą najbardziej widoczną granicą pomiędzy tym co zewnętrzne i wewnętrzne. Jest symbolem nieprzekraczalnej przepaści istniejącej pomiędzy ludźmi. Granicą, która kiedyś na plakatach mających uzmysłowić problem dzieci autystycznych przedstawiona była za pomocą szyby z rozpłaszczonym, rozpływającym się na niej (bodajże) palcem. Równie dobrze możemy sobie wyobrazić rozpłaszczoną na zaparowanej szybie twarz człowieka starającego się nas dojrzeć przez coś, co powszechnie uznajemy za przeźroczyste. Zazwyczaj nie zauważa się zamglenia czy wręcz ciemności. Pozostaje tylko pragnienie przekroczenia. Pragnienie kontaktu i zrozumienia. Niespełnione.
Ciało stanowi też granicę pomiędzy tym i tamtym światem. Dopiero pozbywszy się go możemy przekroczyć. Ale, by być konsekwentnym, należałoby zapytać, czy nadal jesteśmy ci sami, skoro ono jest częścią całości. Skoro Ja to także ono.
Najbardziej radykalną formą zdrady ciała jest problem płci. Co zrobić, gdy mamy głębokie wewnętrzne poczucie, że to rzeczywiście jest opakowanie nieadekwatne całkowicie do naszej treści?
Ciało ukrywamy. Najdalej posunął się w tej dziedzinie islam nakazujący kobietom zasłanianie także twarzy. W naszej kulturze w dwudziestym wieku mamy do czynienia ze stopniowym obnażaniem wydawałoby się intymnych tajemnic. Wydawałoby się, bo najczęściej, po odkryciu, że Bóg obdarzył nas jakąś zmysłową atrakcją (od atrakcyjnych kobiecych piersi po wypracowaną męską muskulaturę), objawiamy ją światu, by zdobyć nad innymi władzę, by choć na chwilę ich emocje podporządkowane były naszym cielesnym przewagom. Wyjątek stanowią te osoby, które wyłamują się z narzuconych przez kulturę schematów cielesnego piękna i bez żenady prezentują swe uroki budząc u innych często uśmiech politowania. A to przecież oni (częściej one) wydają się uczciwsi. Bliżsi prawdy o sobie, której się nie wstydzą. Powinni budzić większe zaufanie niż plejada figur obnosząca się ze swym podobieństwem do wypromowanych właśnie kanonów piękna.
I dlatego nie zapomnę nigdy Stanisławy Celińskiej, która na scenie pozbyła się całkowicie wstydu swego pulchnego bardzo i starzejącego się ciała (dotąd najbardziej podziwiałem Dorotę Kolak w "Słodkim ptaku młodości", ale ona jest nadal atrakcyjną dojrzałą kobietą). Bo był to przejmujący bardzo widok jego zdrady. Ono mówi światu, że pragnienie miłości - tej zmysłowej także oczywiście - już się z niego ulotniło. Biologia przecząca człowieczeństwu. A ci wszyscy, którzy ze świętym oburzeniem reagują na te nieprzystające do wieku i wyglądu pragnienia, stają w szeregu tych naturalistów, którzy uznali, że człowiek powinien podporządkować się prawom rządzącym całą przyrodą. Oni to nazywają przyzwoitością...
Jednym ze sposobów gry ciała z otoczeniem jest okrywanie go ubiorem, który już dawno przestał służyć li tylko do ochrony przed chłodem. I niezależnie od tego, jak bardzo ulegamy różnorakim modom, można uznać, że w to okrycie dzięki bezpośredniemu kontaktowi z ciałem przenika z czasem jakaś cząstka ludzkiej tożsamości. Wydaje się w to wierzyć Grace, która zaczyna swój proces utożsamiania się z ukochanym a nieżyjącym bratem od założenia jego ubrania. Jeden ze sposobów pojmowania miłości. Pełne utożsamienie z ukochanym i jednocześnie pełna ofiara ze swojego Ja, ze wszystkiego, co nie pasuje do ubrania Grahama.
Najbardziej utożsamić się mogłem w tej sztuce z Rodem (choć moje preferencje seksualne są nader tradycyjne), który jak ognia wystrzegał się jakichkolwiek obietnic dotyczących miłości. Pełna asekuracja uważana przez wielu (przeze mnie także) za szczerość. "Kocham cię teraz" - to jest wszystko, co potrafi obiecać okrutnie kaleczonemu stopniowo przez miłość Carlowi. "Teraz"! Żadnej gwarancji na jutro. Bo to nieuczciwe. Ale być może, jeżeli nie potrafimy powiedzieć (co zresztą Rod w końcu mówi) "Zawsze będę cię kochał" to oznacza, że i słowa "Kocham cie teraz" są nieprawdziwe... Rod w trakcie sztuki nie doznaje żadnych okaleczeń. Jego ciało niemal do końca nie doświadcza muśnięcia głębszych emocji i prawdziwszych słów.

Nie chciałem pisać o tym spektaklu. Bo trudno pozbyć się wstydu, że prawić będę banialuki. Że o tej sztuce napisano już tyle, że skompromituję się tylko brakiem erudycji. A i o fenomenologii ciała napisano w ostatnim półwieczu tomy. Ale ponieważ na tym blogu przyzwoliłem sobie na banał, to stwierdziłem, że mam to w nosie. Pogadałem sobie przez chwilę obok tych wszystkich erudycyjnych cenności...
taki sobie nomadyzm

Sarah Kane, "Oczyszczeni", reż. Krzysztof Warlikowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz