czwartek, 3 czerwca 2010

Nie-boski klasztor

Mimo że w naszej kulturze powstały takie dzieła jak Faust czy Mistrz i Małgorzata, to mam wrażenie, że bohater tych książek - czyli diabeł - współcześnie najlepiej zadomowił się w kulturze popularnej. A ponieważ Behemotha nie słucham a i nie przepadam za tanimi horrorami (oczywiście nie mam na myśli filmów Polańskiego), to rzadko coś współczesnego prowokuje mnie do snucia myślątek na temat ducha, który przeczy. Zresztą, nawet, gdy próbuję sobie odpowiedzieć na pytanie, kim jest Woland, to także towarzyszy mi świadomość, że traktuję go jako symbol czy też figurę literacką, a nie jako znak sił demonicznych realnie wpływających na ludzki los.
(przyznaję jednocześnie, że gdy wypowiadam imię Diabła towarzyszy mi leciutki nieokreślony lęk, który pewnie i Bułhakow miał na myśli ostrzegając, by go nie przywoływać bez potrzeby, bo a nuż może się ucieleśnić)
Nawet gdy oglądałem świetny spektakl Lupy Mistrz i Małgorzata i uświadomiłem sobie dzięki niemu, że można pojawienie się świty Wolanda w Moskwie potraktować jako intensywne pragnienie bycia - kogoś, kto z tego świata został już wyeliminowany (bo przecież pojawia się ona w momencie, w którym Berlioz kategorycznie umieszcza jego istnienie wśród mitów i legend). Bo to straszne być przecież musi - poczucie, że się istnieje wspóistniejące ze świadomością, że nikt twego istnienia nie zauważa. Jakież to ludzkie... i jak bardzo musi taka samotność doskwierać...
Tak, tylko że ja, przyglądając się tej świetnej scenie, w której diabelskie towarzystwo próbuje być (nie ma tego w powieści, a było popisem subtelnego, bardzo oszczędnego aktorstwa - zagrać pragnienie bycia!), nadal o człowieku a nie o wyparciu nie-boskiego z naszego świata myślałem (nie mówiąc o tym, że przede wszystkim zachwycony byłem samą sceną i aktorstwem - czyli estetyka wzięła górę nad metafizyką, co dość istotnym problemem religijnym jest).

Musiałem ten wstęp zrobić, bo obejrzałem dziś film, po którym mocno skonsternowany byłem (wciąż w sumie jestem). I dzisiejszy wpis, bardziej niż kiedykolwiek, robię dla siebie - mam nadzieję, że moje komórki zwane szarymi (dlaczego w tym wypadku nie ciemnymi) nieco się rozbrykają i mimo czasu wolnego ułatwią mi choć w jakimś stopniu ogarnięcie tego, co opowiedział mi Manoel de Oliveira w filmie Klasztor.
Sięgnąłem po niego skuszony krótką notką, w której pojawiła się informacja, że bohater tego filmu (Malkovich, zadziwiający mnie rozmaitością filmów, w których gra - od Lotu skazańców przez Niebezpieczne związki po tak hermetyczne dzieło jak to) poszukuje w tytułowym klasztorze dowodów na to, że Szekspir nie był Anglikiem lecz hiszpańskim żydem. Pomyślałem sobie, że będzie to kolejne dzieło zainspirowane tak niejasną biografią twórcy, który wciąż inspiruje kolejne pokolenia badaczy do pisania prac na temat jego istnienia czy wręcz nieistnienia (prawie tak jak z Wolandem Lupy - duch Szekspira musi się nieźle zżymać spacerując po niebiańskich łąkach, gdy docierają do niego kolejne teorie, w których się udowadnia, że w ogóle nie istniał a jego utwory są dziełem np. Marlowe'a).
Film z Szekspirem (tak mi się przynajmniej wydaje) niewiele ma wspólnego. To, że filmowy profesor zajmuje się wspomnianym problemem ma chyba służyć uwypukleniu pewnej ludzkiej cechy: dumnemu dążeniu do nieśmiertelności uzyskanej na drodze duchowego rozwoju, a dzięki wykorzystaniu do tego tak wydumanego tematu badań podkreślona zostaje absurdalna ludzka ambicja, której celem jest dokonanie niemożliwego.
To nie Szekspir jest niezbędny do zrozumienia lepszego tego filmu a Goethe. To jego Faust przywoływany jest co rusz przez bohaterów i to z bohaterem tego dzieła zaczynamy w pewnym momencie utożsamiać Michaela (niestety - Fausta znam niewystarczająco, co tym bardziej utrudnia mi rozmowę z Oliveirą). A w pewnym momencie inny bohater tego filmu niemal każe siebie utożsamiać z Mefistofelesem (Naltar cytuje dzieło Goethego z pamięci).
Bohater, niczym Faust, jest we władzy żądzy wiedzy (lecz w tym filmie, podobnie jak i w Mistrzu i Małgorzacie nie mamy do czynienia z prostymi analogiami do dzieła Goethego, np. to Mefistofeles zakochuje się w towarzyszce życia Michaela - Helene [tak, tak znowu Faust] i to ona w gruncie rzeczy potraktowała go instrumentalnie, by odzyskać uczucie męża zatopionego w zapleśniałej stercie archiwalnych papierzysk [w roli Helen - Catherine Deneuve o nieśmiertelnej urodzie]; Helen, która także walczy z cielesnymi siłami ciemności, ale jednocześnie kojarzona jest z Jasnowłosą Dziewicą, figurą Matki Boskiej i może dzięki temu okazuje się silniejsza od Naltara). Profesor od Szekspira spotyka na swej drodze... członków sekty satanistycznej. Niemal od początku jest to dla widza jasne, od momentu, gdy Naltar staje na tle wielkiego pentagramu; od tego momentu zaczęła się moja konsternacja, bo myślałem że obejrzę klimatyczny film, którego akcja rozgrywa się w ascetycznym miejscu doświadczania Wielkiej Ciszy. I opowieści o tych, którzy - dawno dawno temu - w tym niezwykłym miejscu dawali wyraz ludzkiej woli w dążeniu do świętości, w filmie się pojawiają. Poznajemy wraz z bohaterami surowe groty, w których, zapominając o potrzebach ciała, wznosili się na wyżyny ducha. Lecz już na początku przewodnikowi wyrywa się spontaniczna uwaga, że byli głupcami. A przewodnik - Baltazar - jest niezwykle podobny do najwyższego kapłana kościoła satanizmu laveyańskiego Antona Szandora La Veya (wiem to przez przypadek, bo oczywiście odpaliłem sobie wikipedię, by coś niecoś doczytać a tam zdjęcie, które jak ulał pasuje do aktora - Almeidy - aktora, który gra rolę bohatera mieszającego w swych wypowiedziach kilka języków...).
W hierarchii wartości satanizmu laveyańskiego najważniejsze jest opowiedzenie się po stronie życia, witalności (seksualność i pragnienia z nią związane nie są tu oczywiście bez znaczenia). Zgodnie z jego zasadami człowiek powinien dążyć do zaspokojenia swoich pragnień za wszelką cenę, nie oglądając się na jakiekolwiek ograniczenia moralne czy kulturowe (to też oczywiście na podstawie wikipedii:-)). Przytoczyłem te najważniejsze zasady, bo są one ważne dla zrozumienia podstawowego konfliktu, z którym mamy do czynienia w tym filmie.
Czytając notkę w wikipedii, pomyślałem sobie, że 90% światopoglądu laveyańczyków (nie wiem, czy istnieje takie słowo:-)) odzwierciedla typ postawy przeciętnego człowieka współczesnego. Więc może Oliveira właśnie na ten temat też chciał mi coś powiedzieć; może uzmysławia, jak bardzo nieświadomymi członkami jakieś sekty jesteśmy. A przecież nigdy byśmy się do tego nie przyznali... (Tym bardziej, że oni chyba w osobowego diabła nie bardzo wierzą. A i ich cześć dla zwierząt z modą na wegetarianizm ideologiczny troszkę ma wspólnego)
Do myślenia także daje to, że klasztor to już dziś muzeum dość mocno splądrowane i popadające w ruinę, a kustoszem tegoż jest czciciel diabła Naltar, który mówi w pewnym momencie: "Teraz jest lepiej, ludzie są dobrowolnie źli"(towarzyszy tej wypowiedzi demoniczny śmiech Luisa Miguela Cinty, którego uroda nie pozostawia złudzeń co do roli, którą kreuje).

Oglądanie tego filmu jest źródłem swoistej przyjemności. Mimo że pozbawiony byłem komfortu rozumienia z niezwykle perwersyjną uwagą wpatrywałem się w ekran. Powolny rytm i wysmakowane zdjęcia nie pozwalały na oderwanie uwagi. I choć sfera ludzkich, bardzo ludzkich pragnień jest tam mocno obecna, to nieobecna tam jest trywialna cielesność. Wszystko rozgrywa się w wymiarze duchowym. A bardzo ważnym elementem wyrazu jest muzyka. Muzyka Mauzamiego (utwór, do którego podałem link, troszkę przypomina muzykę z filmu) niemal od początku niepokoi uświadamiając, że zauroczenie obrazem rzeczywistości może nas sprowadzić na Manowce. Uprzedza nas o tym twórca na samym początku, ostrzegając w momencie przekraczania przez bohaterów bram klasztoru: "Jeżeli wchodzicie do tego klasztoru, bądźcie głusi, ślepi i niemi", co oczywiście kojarzyć się musi ze słynnym napisem nad wejściem do bram piekieł w Boskiej komedii:
"Pozbądźcie się wszelkiej nadziei wy, którzy tu wchodzicie".

Klasztor, reż. Manoel de Oliveira

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz