poniedziałek, 31 maja 2010

Rok 1984 w realu

Rzadko chyba ogląda się filmy, które są tak okrutnie realistyczne a jednocześnie wyrastają na miarę symbolu.
Ładunek 200Rok 1984 - ta data pojawia się na końcu filmu i przenosi ten odrażający obraz na poziom uogólnienia.
Ale na początku filmu poinformowano widza, że wydarzenia, o których w nim się opowiada, są autentyczne. Czy nie pomniejszamy dramatu losu bohaterów, gdy traktujemy opowiedzianą historię jak symbol? Bo przecież w takim wypadku zaczyna być on mniej realny; tak jakbyśmy upuszczali z niego cząsteczki życia, przenosząc go w wymiar li tylko kulturowy.
Ale w sumie to nie wiem, dlaczego liczby mnogiej użyłem przy słowie 'dramaty'...
Nawet nie wiem, czy to dramat jest czy koszmar... senny koszmar, z którego nie można się obudzić.
I to kolejny problem: bo w sytuację przedstawioną w filmie do tego stopnia trudno uwierzyć, że chwilami mamy poczucie groteski - okrutnej bardzo, co jeszcze powiększa to wrażenie. I znowu - to poczucie przyczynia się do obniżenia wagi przeżyć tych, którzy tego doświadczyli (bo wierzymy twórcom, że doświadczyli).
Kojarzy mi się to z czymś co napisała S. Sontag: "Atak na World Trade Center z 11 września 2001 roku w wielu relacjach na gorąco, które zdawali uciekinierzy z wieżowców albo obserwatorzy z sąsiedztwa, był opisywany jako 'nierealny', 'surrealistyczny', 'jak na filmie'. (Po czterdziestu latach hollywoodzkich filmów katastroficznych wyrażenie 'czułem się jak na filmie' wyparło sformułowanie 'to było jak we śnie' w ustach świadków, którzy uszli z życiem i pragnęli wyrazić chwilową niepojętość tego, przez co przeszli)".(Widok cudzego cierpienia)
Wiem, to nie w pełni to samo.
Ale chodzi mi chyba o to, że ni stąd ni zowąd, obserwując zdarzenia przedstawione w konwencji naturalistycznej (w wypadku której mamy do czynienia ze swoistym paktem wiarygodności co do realnego istnienia świata przedstawionego), pojawiają mi się w główce skojarzenia z konwencjami artystycznymi (symbolizm, groteska, surrealizm), które podważają tę wiarygodność. I jakoś tak moralnie czuję się nieswojo wobec tych, którzy cierpieli...

Związek Radziecki u schyłku; pejzaż rozsypującej się materii w rzeczywistości, z której wyproszono Boga; świat spełnionego proroctwa: jeżeli Boga nie ma, to wszystko wolno;
świadomość człowieka rozpuszczana w hektolitrach alkoholu; jedynym abstynentem jest pozbawiony jakichkolwiek norm moralnych milicjant (znowu się przypomina Hitler będący abstynentem i wegetarianinem); do istnienia Boga przekonuje, mający zasady i honor, zatwardziały alkoholik mający zwyczaj zapijać się w trupa; państwo, w którym los człowieka uzależniony jest całkowicie od potwornej (w sensie dosłownym) wrażliwości naczelnika milicji
(ciemne, zapijaczone pustkowie kojarzące mi się momentami z "Domem złym"); bezczeszczone ciało bohatera (?) z Afganistanu - wcale nie w imię protestu przeciwko wojnie, lecz z powodów ewidentnie psychopatycznych; krajobraz po siedemdziesięcioletniej bitwie o iluzyjne miasto słońca

Film zrobiony w 2006 roku, 20 lat po...
Co pozostało po tamtym świecie? Kim są współcześni rosyjscy milionerzy? Czy to Walerij i syn Artioma? Dwóch pozbawionych wszelkich zasad młodzieńców o hedonistycznym nastawieniu do świata?
Co mogło narodzić się tego świata po 20 latach?
Nie jest to przecież dziedzictwo na miarę tego, o którym opowiadają Sokurow i Konczałowski - zauroczeni Rosją Wielką.
Boże chroń nas przed taką Rosją!

Ładunek 200, reż. A. Bałabanow

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz