poniedziałek, 24 maja 2010

We władzy demonów zemsty

Znowu kryminał
Chyba zmęczenie uniemożliwia mi czytanie ze zrozumieniem innej literatury. Choć muszę przyznać, że czasami to właśnie większe problemy mam ze zrozumieniem skomplikowanych wątków sensacyjnych (szczególnie, gdy uwikłane są one w problemy dotyczące zjawisk, o których nie mam pojęcia, jak np. machinacje finansowe) niż literatury z tak zwanej wyższej półki.
Najnowszy Krajewski i jego Erynie.
Już we wcześniejszych powieściach przyzwyczaił nas autor do analogii mitologicznych. Tym razem jest to utwór o zemście. By nie drażnić tych bogiń odwetu za naruszenie praw natury Grecy nazywali je także Eumenidami (taki archaiczny przesąd, o mocy którego dowiadujemy się także z "Mistrza i Małgorzaty" - tam wspomnienie o Diable powoduje, że się On ucieleśnia; wniosek - może czasami lepiej jednak stosować eufemizmy) - boginiami przebaczenia i pojednania. W powieści także mamy do czynienia z tym ich aspektem. Niestety dopiero w czasach nam współczesnych (które są klamrą dla właściwej opowieści), bo w czasie akcji właściwej (rok 1939) bohaterowie pozbawieni są tego drogocennego daru.

Tym razem już Edward Popielski bez pomocy swego wrocławskiego kompana wkracza w świat perwersji i przemocy. I jakoś dziwnie prawie już się od Mocka nie różni (co mogłoby świadczyć albo o wyczerpaniu się wyobraźni autorskiej albo o istotnym podobieństwie tych literackich kreacji do kondycji samego autora albo przynajmniej do marzeń o własnej kondycji; nie ma co jednak przesadzać - nie byłby to pierwszy pisarz, który kreuje wciąż tego samego bohatera, mimo że zmienia mu nazwisko i miejsce zamieszkania).
wykształcony klasycznie erudyta, sybaryta lubujący się w modnych strojach rozpoznawalnych marek, esteta z pedantyczną dokładnością układający na biurku przybory do pisania
ale jednocześnie
erotoman topiący zmartwienia w najtańszej wódce, skłonny do poniżającej rozpusty, człowiek brutalny ponad policyjną miarę
(obie natury łączy to, że Popielski potrafiłby brutalnie skatować gościa, który zniszczyłby mu garnitur 'od Jabłkowskich')
postać komisarza z Lwowa wzbogacona jest o jeszcze jedną przypadłość - jest on epileptykiem (im bliżej Rosji tym bliżej do Dostojewskiego i jego bohaterów chciałoby się... ale tylko chciałoby się...)
Taaa... człowiek całkowicie nie z mojej bajki.
Poza jednym: sinusoida przebiegająca od stanów skrajnego hedonizmu po ścisłą ascezę (choć o skłonności do tej ostatniej dowiadujemy się od narratora czy tez za pośrednictwem mowy pozornie zależnej - w obu powieściach mamy do czynienia z nadchodzeniem momentu zmęczenia hedonizmem, lecz jakoś nie widzimy bohatera unikającego wszelkich pokus - pewnie mało atrakcyjne by to było dla czytelnika, a być może to tylko ukryte pragnienie bądź jakiś rodzaj wewnętrznej projekcji, która się nigdy nie urzeczywistnia).
Z Wallanderem łączy go chyba tylko wiek i posiadanie córki.
Zdecydowanie bardziej bliższy jest mi policjant ze Szwecji.
Z utworami Mankella łączy Krajewskiego zamiłowanie do okrucieństwa. Nie mamy w tych utworach do czynienia z rozwiązaniem banalnej zagadki zabójstwa. Zbrodnie mają charakter spektakularny (różnica i to istotna polega na tym, że Wallander jest zszokowany postępującym okrucieństwem świata, Popielski zaś jakoś wogle się nad tym nie zastanawia). W tym wypadku skutki chorych układów w świecie dorosłych ponoszą dzieci.
i to ponoszą w wymiarze niewyobrażalnym
aż dziw, że niektóre z fragmentów powieści można było napisać
Być może potrzebne to było, by uzasadnić wyzwolenie się w komsarzu Popielskim niemal pierwotnej potrzeby zemsty. Są momenty, w których jest on niemal całkowicie opanowany przez krwawego demona odwetu. Akty agresji, którymi ściele on zapadającą coraz bardziej w głąb piekieł ścieżkę swego dochodzenia, powodują, że nie widzimy w pewnym momencie żadnej różnicy pomiędzy nim a zbrodniarzem, którego ściga.
Wszyscy w tym utworze ponoszą klęskę. Skojarzenie z tragedią grecką samo się narzuca. Lecz czytając ten utwór jakoś nie czułem tej atmosfery archaicznej wielkości tkwiącej w ostatecznym poniżeniu człowieka.
Tak jakby problem przerósł opowiadacza...
Może za bardzo skupił się na skrupulatnym odtworzeniu realiów panujących we Lwowie w 1939r. Ta częśc roboty Krajewskiego (czytałem, że większość rzeczy się zgadza) zasługuje na podziw. Ale kto dozna wzruszenia, gdy sobie uświadomi, że np. zakłady rzemiślnicze czy fabryczki, które pojawiają się na kartach powieści rzeczywiście istniały.
Przecież o wielkości dzieła Dostojewskiego nie świadczy to, że burza podczas której Swidrygajłow popełnia samobójstwo, rzeczywiście miała miejsce dokładnie w tym czasie. To jest tylko dodatkowe uwiarygodnienie tego świata; świata, w którym zdecydowanie istotniejsze jest to, co dzieje się w duszy bohaterów.
No cóż... nie ma się co czepiać - Erynie sa pozbawione psychologicznej subtelności, a szkoda...

Niewątpliwą wartością tej książki jest to, że jeden z istotniejszych jej bohaterów przez wiele lat nosił nazwisko Staniszewski:-) i to, że niektórzy to nazwisko zapamiętali okazało się kluczowe dla przemiany Erynii w Eumenidy.

M. Krajewski: Erynie

2 komentarze:

  1. hm?Ciekawe ...

    OdpowiedzUsuń
  2. Przeczytałem w końcu i, jak wiesz, mi się podobało. Może właśnie dlatego, że ten świat pierwszej połowy 1939 (oni nie wiedzą, my wiemy co się zaraz zacznie) był dla mnie miejscem tuż przed katastrofą nad którą nawet Popielski nie wpływu. Szczerze powiem mnie najmniej porwał wątek kryminalny i rozwiązanie zagadki. Swoją drogą ciekawe jak taki autor książki ją wymyśla :"Będzie o tym, że żeby dostać grubą kasę trzeba w okrutny sposób zabić dziecko". Po tym jednym zdaniu, kiedy już wiadomo co chodzi jest czas na tę trudniejszą część: obudowanie go w świat. Lwowa nie znam, nie znam lwowiaków i nawet gdyby się tam nic nie zgadzało i tak złoty medal za kreację tego świata się Krajewskiemu należy. Myślę, że specjalnie nie rozwinął kwestii nadchodzącej wojny czy antysemityzmu. Po co? Wystarczy, że się dotknie problemu. To wystarczy.
    Jacek Staniszewski (co ważne przy tej właśnie książce)

    OdpowiedzUsuń