sobota, 5 czerwca 2010

Narracja historyczna czyli radość pisania

Historia...
O historii różnie bardzo można. Tak w literaturze jak i w kinie (zresztą w podręcznikach także, ale ten tekst nie będzie dotyczył wątpliwości dotyczących tego, w jakim stopniu naukowe książki historyczne są także jednym z typów narracji o świecie; narracji, której wyróżnikiem jest konwencja mająca swe korzenie w dziewiętnastowiecznym scjentyzmie).
Można niczym Aleksander Dumas skupić się na przygodach całkowicie fikcyjnych bohaterów, których brawurowe awantury całkowicie dominują nad poważniejszą analizą skomplikowanych procesów historycznych (a więc siłą rzeczy tło - czyli tak zwana prawda historyczna - jest uproszczona tak, by zbytnio nie absorbować czytelnika; niestety czytelnik nieświadomy konwencji w takim wypadku zaczyna postrzegać przeszłość przez pryzmat tychże uproszczeń i w ten sposób horyzont wyobrażeń dotyczących komplikacji świata, w którym żyjemy dramatycznie ubożeje).
Można też skupić się na postaciach, które znamy z podręczników do historii: na Elżbiecie, Henryku czy Williamie (wtedy, gdy zakochany jest). Uproszczonych interpretacji w dziełach opowiadających o ich losach także jest co niemiara oczywiście, ale przynajmniej prowokują do przyjrzenia się poważniejszego historii.
No i jeszcze gdzieś tam jest ktoś taki, jak Teodor Parnicki, którego pisanie jest jakby przekopywaniem się przez sterty różnych innych tekstów po to, by uświadomić czytelnikowi, że nasz sposób postrzegania historii zapośredniczony jest przez zmieniające się permanentnie konwencje (które on jednocześnie w swoich utworach wykorzystuje, co potwornie utrudnia lekturę - ale mi się podobało).
Gdy dawno temu chłopcem małym byłem zdecydowanie bardziej przepadałem za wersją reprezentowaną przez Sienkiewicza niż np. przez Golubiewa. Dzisiaj jest inaczej. Z tym, że różnica przede wszystkim polega na 'zdolności filmu (obecnie zdecydowanie częściej niż z książkami mam do czynienia z tego typu filmami) do skłonienia mnie do ponownego obejrzenia'; a powracam do tych, które prowokują mnie do poszukiwania dodatkowych informacji, dzięki którym lepiej zrozumiałbym czasy i ludzi... gdy tego nie ma, film prędzej czy później ulega zapomnieniu...

(właśnie sobie uświadomiłem, że wszystko, co dotąd tu napisałem, wstępem jest tylko do sformułowania glosy do właśnie obejrzanego filmu Kapitan Alatriste [a dlaczego ten film a nie "Robin Hood" najnowszy, tego nie wiem, choć przecież film Ridleya Scotta mógłby być pretekstem do bardziej śmiałego pisania nie na temat; ale o nim to może kiedyś, bo tam jednak jest coś, co lubię bardzo, czyli tworzenie się mitu...]; i dobrze, że sobie przypomniałem, bo skuszony kolejnymi skojarzeniami pewnie do tego filmu nigdy bym nie doszedł zbłądziwszy wśród wijących się znaczeniami dygresji nomadycznych i okazałoby się, że mój tekst tekstem nie jest [co nie znaczy, że przestałby Być - zostałby jedynie zaklasyfikowany pogardliwie do klasy grafomanii, czyli bytów, które na istnienie nie zasłużyły i które są pozostałością aktu nazbyt dowolnego i w dodatku roszczącego sobie... i pewnie w ten sposób doszedłbym do "Ucieczki z kina Wolność" - filmu opowiadającego między innymi o miejscu, w którym przebywają twórcze twory wykluczone] , bo pozbawiony jest kilku immanentnych cech wyróżniających tego rodzaju twory; warto jednak ostrzec czytelników, których prace są jeszcze wciąż oceniane przez belfra: broń Boże nie bierzcie przykładu, pisząc swe dysertacje, z Nomady...)

Ad rem...
1622 - 1643, Hiszpania, wojna trzydziestoletnia (w odległej Rzeczypospolitej - byłoby to od , mniej więcej, bitwy pod Chocimiem po założenie miasta Wejherowa... nieoceniona wikipedia)
od hiszpańskich wojen we Flandrii (charakteryzowanej nader ponuro przez bohatera filmu; ciekawe, co by powiedział o ziemiach jeszcze bardziej oddalonych od jego centrum świata, czyli od Madrytu) po bitwę pod Rocroi (specyficzne, że w sekwencji pokazującej tę bitwę, mamy do czynienia z jednej strony z heroiczną grupą żołnierzy hiszpańskich - nieźle zresztą sfatygowanych - a po drugiej z przeważającymi siłami wojsk francuskich w całkiem jeszcze niezłym stanie; i choć trudno Hiszpanom zarzucać fałszowanie historii, bo pod koniec bitwy rzeczywiście tak to mogło wyglądać, aczkolwiek na jej początku stosunek sił był dokładnie odwrotny [w filmie mamy do czynienia zresztą ze swoistym komentarzem do twórczego traktowania pamięci o przeszłości: bohaterowie w pewnym momencie komentują prawdę historyczną obrazu Velazqueza "Kapitulacja Bredy"; obrazu dotyczącego wydarzenia, w którym uczestniczyli - i wytknąwszy mu pierwej nieścisłości, stwierdzają, że i tak jest wybitne])
czyli czas stopniowego podupadania potęgi Hiszpanii i gdybyśmy mieli szukać problemu dotyczącego, będących w tle, procesów historycznych, to pewnie musielibyśmy wymienić ten właśnie
Dlaczego do tego doszło? Dlaczego Hiszpanie dali się pokonać mniej licznym Francuzom (ale przypominam: o tym, że stosunek sił taki właśnie był, to tylko ewentualnie Hiszpan wie a nie przeciętny widz, który takiego pytania sobie nie zada - on wyjdzie z kina z niezwykle heroicznym wyobrażeniem o ludziach pochodzących z Półwyspu Iberyjskiego i w ten sposób utrwali się przekonanie, że gdy jest nas mniej, gdy jesteśmy wycieńczeni walką a przeciwnik proponuje nam korzystne warunki kapitulacji, to należy gardząc wrogiem dać głowę pod nóż [notabene później Hiszpanie przyjęli warunki zawieszenia broni, o czym w filmie nikt nie pisnął])?
Utwór jest typowym reprezentantem gatunku 'płaszcza i szpady' (i trzeba przyznać, że oba te rekwizyty dość często są w użyciu), więc tylko zarysowuje w tle pewne propozycje odpowiedzi na tak postawione pytanie: zdemoralizowany król, intrygi arystokracji, prywata, niedoinwestowanie armii (można by powiedzieć, że jest to kolejny dowód na to, że już wtedy do Europy należeliśmy, boć przecie u nas równie budująca sytuacja miała miejsce; tylko jak oni - przy takim nastawieniu - mogli przez 30 lat tę wojnę prowadzić?)
Ale czy tak naprawdę jest to problem, który powinien nas intrygować a tym bardziej niepokoić?
To chyba dobrze, że jedno z mocarstw nieco podupadło (myślę tak pewnie, bo Hiszpanem nie jestem)...
Niezależnie od tego, jak historycznie uzasadniona, nie budzi mego zachwytu polityka mocarstwowa - czy to dziś, czy w XVII w. I wiem, że jest to spojrzenie ahistoryczne, aczkolwiek myślę, że uzasadnione, jeżeli pojawia się przy okazji snucia refleksji o filmie historycznym.
Bo po co dziś ktoś taki film robi?
Mam nadzieję, że poza rozrywką w postaci obserwowania przygód, mniej lub bardziej oryginalnych, twórcy chcą zaoferować choć namiastkę dyskusji ze współczesnością (a jeśli w ogóle ich to nie obchodzi, a film cieszy się popularnością, to jest to dość ponury obraz, ale - współczesności). A to, choć trochę uzasadniać może stawianie pytań o charakterze ahistorycznym.
A więc typowy kolos u schyłku, któremu trudno współczuć - a i więcej: heroiczna klęska pod Rocroi, będąca zapewne świadectwem niewydolności państwa i nieudolności elity rządzącej - z ulgą powinna być przyjmowana.
Jest jednak inaczej, bo widz nie z Kolosem a z bohaterami utożsamiwszy się pierwej, podziwia ich męstwo i ogarnięty współczuciem dla walczących kończy oglądanie filmu (ostatni kadr - zatrzymany - kapitan Alatrist z wściekle atawistycznym okrzykiem na ustach rusza do samobójczego ataku). Co zresztą im właśnie się należy (że tak lewacko dopowiem).
No właśnie, przecież ten film nie o procesach historycznych jest (tak, jakbym kolejny wstęp do wpisu miał za sobą:-)) a o dwóch ludziach żyjących w czasach, w których niebycie żołnierzem mogło tylko niektórym kobietom się podobać - i to tym, które matkami albo siostrami były.

Świat mężczyzn - ich cynizmu i honoru ( w zależności od sytuacji i sfery).
Świat, w którym kobiety, jeśli są rozsądne, także muszą , by zadbać o swą przyszłość - porzucić mrzonki o uczuciach. I porzucają. Lecz, paradoksalnie, to mężczyźni są ich niewolnikami. Bo ci, których się wyrzekły, kochają je nadal i są w stanie im wszystko wybaczyć. Można by z tego wyciągnąć wniosek, że - zgodnie z gatunkiem - ze światem honoru do czynienia mamy. Tu się jednak zaczyna kłopot - z tym etosem różnie bywa. Są sytuacje, w których nawet wieloletni towarzysz broni może nam zadać śmiertelny cios rapierem - co ciekawe, nikt nie jest tym faktem zdziwiony ani oburzony; jeśli ciosy były wzajemne, to jeszcze sobie w ostatniej chwili pogadają o tym, jaki ten świat jest beznadziejny. Można powiedzieć, że mamy w tym filmie do czynienia z opromienionym niemało etosem najemnika, który zbratany jest ze śmiercią (taki zawód i dziś pewnie najemnicy wynajmujący się do robienia wojny raz są po przeciwnych stronach a innym razem po tej samej... i trudno, żeby mieli do siebie pretensje w momencie, gdy są zmuszeni wzajemnie się pozabijać; byłoby to nieprofesjonalne), walczy przeważnie zgodnie z ustalonymi zasadami (choć gdy jest krucho z forsą, to jest człowiekiem do wynajęcia i podejmuje się zadań, które raczej do ukształtowania legendy się nie przyczynią).
Świat, w którym mężczyzna uświadamia sobie, że może być potrzebny kochanej kobiecie, gdy jest już za późno. I wcale nie ma w tym nic romantycznego. A także w tym, że inna kobieta, by być pewniejszą swej przyszłości, porzuca kochanka, który przecież prędzej czy później zginie. I płacze ona potem do końca życia.
Świat, w którym bohater (Vigo Mortensen grający troszkę podobnie do swej roli we "Władcy pierścieni") do końca czuwa nad życiem syna swego kumpla, bo ten mu taką prośbę wyszeptał umierając podczas bitwy. Ale ten sam bohater potrafi bez mrugnięcia okiem innego swego kumpla zabić, gdy ten wyciągnął rękę nie po swoje złoto - żeby nie było, nie był później pewien, czy ten nie miał racji. Ale znowu było za późno.
Bo on tylko najemnikiem był.

Ja nawet nie wiem, czy o tym filmie warto było tyle pisać. Lecz tyle mojego, ile sobie postukam w klawisze:-) - utwory, o których piszę, są tylko dla mnie pretekstem - i to nie tyle do refleksji, co pisania właśnie... (ktoś mnie tydzień temu zapytał, co mi sprawia przyjemność - bo ja taki dziwny niby jestem - to odpowiadam: między innymi właśnie to - pisanie, oglądanie, czytanie; i nie po to, żeby z tego coś było - sprawia mi radość sam stan - pisania, oglądania, czytania...
no i jeszcze lubię, gdy mnie myślątka niczym spuszczeni z łańcucha nomadzi doprowadzają do miejsca, którego dotąd nie znałem:-)
No właśnie, żebym nie zapomniał: film ten bardzo dobrze się ogląda; jest sprawnie zrobiony, w miarę klarownie opowiedziany, są dobre kreacje aktorskie (piękne dwie kobiety: Elena Anaya i Ariadna Gil) i obrazy - o tak! - nawiązujące między innymi do Velazqueza (a jednocześnie miały być pewnie wiarygodne, bo dużo na nich brudu i krwi a bohaterowie nieraz i w łachmanach, ale czasami to wszystko jednak jakoś tak bardzo malownicze jest, mało odrażające i podejrzewamy, że pewnie nie śmierdzi... - to niesamowite jak turpizm wpłynął na skonwencjonalizowanie estetyczne brzydoty - ona naprawdę stała się ładna).
Dobre kino, żeby sobie odpocząć a później jeszcze kilka słów napisać; słów nie pod przymusem przywoływanych do porządku, co możliwe tylko wtedy, gdy kilka dni wyjętych jest z rytmu codzienności.

Kapitan Alatriste, reż. Agustin Diaz Yanes

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz