środa, 23 czerwca 2010

Najważniejsze jest słabo widoczne

Choć "Ojciec chrzestny" należy do moich ulubionych filmów, to nigdy nie czytałem żadnej książki Mario Puzo. Dopiero teraz... "Dziesiąta Aleja"...
Na początku troszkę się nudziłem i błąkały mi się po głowie myśli w stylu: "co mnie obchodzą amerykańskie losy włoskich emigrantów z początku XX wieku?" I przymuszony jakąś zawodową koniecznością szukałem w tej historii problemów uniwersalnych (tak jakby rodzina sprawą uniwersalną nie była). Gnany męską potrzebą idei nie mogłem uchwycić sensu czytania tej powieści (rodzina ideą jest chyba tylko w hasłach wygłaszanych przez polityków, a właśnie trwające wybory uzmysławiają, że jest to idea już mocno zużyta, bo mało się o niej mówi podczas kampanii - pytanie: smutne to czy nie).
Jedną z przyczyn tego, że zasadnicza wartość tej książki mi umykała, był chyba sposób, w jaki ją czytałem. Była to dla mnie lektura do autobusu (bo tak sobie myślałem, że pewnie nieskomplikowana historia świetnie się na taką codzienną 40-minutową okoliczność nadaje). Dopiero od wczoraj (bo wolnego dużo bardzo się zrobiło) zanurzyć się mogłem w nią bez reszty. Zrazu tylko z obowiązku - by skończyć przed wakacjami - później już całkowicie pochłonięty, by po przeczytaniu ostatniego zdania doświadczyć dawno nieodczuwane wzruszenie (wzruszenie w ogóle, a nie związane z tą konkretną historią). Bo choć konstrukcja tej historii jest nieco impresjonistyczna (czyli brak w niej wyrazistego, zasadniczego wątku a całość składa się z szeregu epizodów składających się na niemal 40-letnie zmagania z losem rodziny Angeluzzich-Corbo) to jednak czytanie na raty jej nie służy (zresztą, tak jak zawsze; lecz są książki, które nadają się do czytania podczas codziennych dojazdów do pracy, nie mówiąc o tym, że doskonale się w tej roli sprawdzają utwory, które lubimy i znamy, a które pragniemy sobie tylko przypomnieć). Skupieni na poszczególnych sytuacjach nie zawsze jesteśmy w stanie dostrzec głównego bohatera tej książki. Bo, tak jak w życiu, nie jest to postać pchająca się na plan pierwszy... przeważnie...
Tym bohaterem jest matka.
Niepiśmienna, uboga Włoszka, która w Nowym Jorku walczy z losem i Bogiem o swoje szczęście. Szóstka dzieci, dwóch mężow (pierwszy umiera, drugi wariuje) i Wielki Kryzys...

W "Ojcu chrzestnym" Coppola (t tak pewnie także jest w książce Puzo) wykreował świat, w którym to mężczyźni decydują o przetrwaniu rodziny. Kobiety w nim głosu nie mają, a jeśli tego nie rozumieją, to brutalnie wskazuje im się ich miejsce. Gdy nie są w stanie tego zaakceptować, dochodzi do rodzinnego dramatu. Ale to brak otwartości mężczyzn i ich kurczowe trzymanie się archaicznych obyczajów (głównie związanych z patriarchatem) prowadzi do tragedii.
W "Dziesiątej Alei" mamy do czynienia z tym samym światem wartości, z tą samą obyczajowością, która konfrontowana jest z Nowym Światem. Los dzieci Lucii Santy odzwierciedla rozmaitość ról, które w tym świecie mogą pełnić urodzeni już na tym odległym od tradycyjnych wartości kontynencie. Od gangstera po nauczycielkę czy lekarza. A ginie ten, który
w Italii pewnie wiódłby szczęśliwe życie (tak sobie wnioskuję na podstwie jego charakteru charakteryzującego się brakiem przystosowania). Cóż znaczy jedna ofiara...
Tym razem Puzo bardzo jednoznacznie wskazuje na to, że przetrwanie rodziny od kobiety zależy przede wszystkim. I w sposób niezwykle wiarygodny a jednocześnie przejmujący kreuje postać Lucii Santy - kobiety ubogiej, niezbyt przebojowej (w przeciwieństwie do niektórych jej włoskich przyjaciółek), słabo orientującej się w świecie - nawet bez jednoznacznego systemu wartości (pod koniec dochodzi do wniosku, że świat jest tak poukładany, że żadne zasady postępowania nie są w stanie zagwarantować nam sukcesu w życiu; a przecież jej ambicje są nader skromne), poza jedną - rodziną... Ale właśnie, w przeciwieństwie do niektórych naszych współczesych polityków, nie była to dla niej idea; co nie znaczy, że wszystkie decyzje podejmowała instynktownie. Ale spekulacje towarzyszące podejmoaniu przez nią niektórych z nich pojawiały się, gdy dochodziło do konfliktu wartości i musiała się sprzeniewierzyć czemuś odwiecznemu dla dobra...
Gorzki amerykański raj...
"Chciałam to wszystko osiągnąć bez cierpienia. Chciałam tego bez konieczności opłakiwania dwóch mężów i ukochanego dziecka. Chciałam tego wszystkiego, ale bez wzbudzania nienawiści u syna poczętego z prawdziwej miłości. Chciałam tego wszystkiego, ale nie kosztem wyrzutów sumienia, zgryzot, strachu przed śmiercią i grozą dnia sądu ostatecznego. Zachowując niewinność".
Można by powiedzieć: kazdy by tak chciał.
Lekturę kończymy odczuwając dla niej podziw... z jednoczesnym przekonaniem, że jest to podziw wobec postaw, które coraz mniej obecne są w świecie nas otaczającym (takie moje subiektywne wrażenie bardzo) i że teatralnej histerii na pogrzebie Vincenza przyglądałbym się z takim samym dystansem jak Gino...
Bo to z tym, przeklętym przez Lucię, bohaterem mam chyba najwięcej wspólnego. I w sumie powinienem sporządzić blogową notkę o tej postaci, obnażając się przy okazji. A ja sprytnie opisałem postać, z którą niewiele mam wspólnego, ale na której postawę patrzę z zadziwieniem podszytym zazdrością. Trochę jak Gino przyglądający się swojej matce (tyle że w jego spojrzeniu pod koniec był już widoczny ładunek demonicznego zła).
Gino, który wolał uciec na wojnę (która przerodziła się po ataku na Pearl Harbor w światową) niż być uwikłanym w relacje rodzinne.
"Teraz już była pewna, że Gino nie wróci po wojnie do domu. (...) Że zostanie pielgrzymem i w marzeniach będzie szukał swoich własnych Ameryk".

Mario Puzo: Dziesiąta Aleja

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz