Gdy ogląda się współczesne filmy, głównie dokumentalne, to uświadamiamy sobie, że demony współczesne mają przede wszystkim wymiar społeczny. I niby o nich wszystkich doskonale wiemy, ale dopóki nie dotkną nas bezpośrednio, to wolimy prawie ich nie widzieć.
Trzy filmy, trzy problemy.
Ten pierwszy to już znany bardzo i nagradzany - "Fuocoammare. Ogień na morzu" (r. Gianfranco Rosi); i mniej znane - "Sonita" (R. G. Maghami) oraz "Fukushima moja miłość" (D. Dörrie).
W obrazie Rosiego to moglibyśmy się utożsamiać z mieszkańcami Lampedusy...bo choć, gdy oglądamy wiadomości o napływie uchodźców, to wydawać nam się może, że mieszkańcy takiej Lampedusy, to jakiś koszmar przeżywają, lecz nie - Rosi pokazuje zwyczajnych mieszkańców tak, że aż się nudno robić zaczyna. To, co dzieje się wokół nich, morski przede wszystkim koszmar, tak jakby nie miał na ich życie żadnego wpływu. A oni przecież w centrum. Więc co się dziwić nam, którzy mamy poczucie, że to gdzieś tam, daleko, nie dotyczy nas, niech inni...bo przecież oni winni, bo kolonializm, a my czyste sumienia mamy, niczym po wyjściu z gabinetu jakiegoś terapeuty. Oprócz zbiorowości, bliżej przedstawiony jest jeden bohater, młody Włoch, tubylec i to jego codzienności, zwyczajnej jak to chyba z 40 lat temu u nas bywało, bo on sobie niczym wolny ptak przemierza wyspę we wszystkich kierunkach doskonaląc swoje umiejętności strzelania z procy... kto dziś procę pamięta? ja tak, ale dzisiejsi trzynastolatkowie na basen są wożeni i prędzej z rakietą do tenisa ich spotkamy, niż z procą. Czy są dzięki temu mniej agresywni i zdrowsi? Nie wiem... ale to dygresja tylko taka, na marginesie, bo dzieciństwo mi się przypomniało i jednocześnie uświadomienie, że w przeróżnych miejscach jest tak jak za czasów mego dzieciństwa... taka jest ta zwyczajność młodego chłopca na Lampedusie. Ten lepszy świat, do którego ci uchodźcy.
I z tym młodym chłopakiem to dwie takie metafory ja sobie dostrzegłem w filmie (nie wiem, czy ja tylko tak sam, czy one celowo). On kłopoty ze wzrokiem ma i lekarz mu każe przysłaniać to tlepsze oko, by to słabsze sie nie leniło, by popracowało, zaczęło widzieć. Czyli tak, jakby, gdy do tych wróbli z tej procy a także, gdy mierzy z dłoni udającej karabin w głąb morza i ostrzeliwuje horyzont, tylko jedną stronę świata widział, jeden aspekt świata, jakby ślepy był na jedno oko, jak większość z nas. Więc on z tym przysłoniętymi okiem nagle okazuje się, że nie może z procy trafić jakoś i jest taka scena w nocy, gdy on z latarką polować na te ptaszyna chadzał, gdy on staje przy gałęzi, na której jedna z nich i chyba po raz pierwszy ją widzi, bo z bliska. Bo to tak trochę pewnie jest z nami. Choć w filmie nie poznajemy za bardzo tej drugiej strony, widzimy ich tragedię i śmierć, lecz ich los nie został zindywidualizowany. Działał kontrast - pomiędzy tą normalnością i tym, co działo się na morzu. Czy oglądanie scen z ewakuacji z łodzi ludzi spod pokładu na granicy życia i śmierci, układanie ich bezwładnych ciał na barce ratunkowej przypominające koszmarne zdjęcia z gett i obozów coś może zmienić w widzu? Jakoś sceptyczny jestem...chyba tylko poczucie, że w całkiem niezłym miejscu na ziemi żeśmy się urodzili.
To samo dotyczy sytuacji kobiet w Afganistanie, o czy jest "Sonita". Dokument, który poza ważnym problemem mówi nam także coś o samym sposobie robienia takich filmów. Zresztą ja miałem jeszcze podczas jego oglądania jedno istotne pytanie: w jakim stopniu mamy w nim do czynienia z inscenizowaniem (z którym zawsze przecież jakoś mamy do czynienia). Czyżby historia nam opowiedziana, wraz z niezwykłym zakończeniem, ot tak się wydarzyła podczas kręcenia filmu. Czyli co? reżyserka gdzieś tam w Iranie natrafiła na przebywającą tam młodą rapującą Afgankę i, ponieważ już zaczęto o niej mówić, zaczęła robić o niej film? ale przecież to w filmie jest ten moment, gdy jej teledysk robi furorę? czyli sceny odtwarzające początki są inscenizowane? od którego momentu mamy do czynienia z rejestracją życia na żywo? czy jest w ogóle taki moment?
Druga rzecz to obecność reżyserki w filmie. Nie dość, że nikt nie udaje nieobecności kamery, to, co jest zresztą w nim dyskutowane, reżyserka ingeruje, i to bardzo znacząco (zresztą dobrze, że ingeruje, ale...), w życie Sonity. I teraz dochodzimy, w końcu, do zasadniczego problemu przedstawionego w filmie: Sonita jest w Iranie nielegalnie, przyjeżdża do niej matka, ponieważ właśnie postanowiono w rodzinie, źe ma wyjść za mąż, zyskają dzięki temu 9000 dolarów, które są potrzebne, by jej brat z kolei mógł zapłacić za swą żonę, a pieniędzy w rodzinie brak. Sonita ma 16 lat; to i tak dużo, bo wydawane za mąż, czyli sprzedawane, są już 9 latki i bywa, że za 60 latków. Wiek ma oczywiście znaczenie, lecz przecież nie jest problemem podstawowym. Czyli znowu problem taki sam jak w "W pustynnej burzy" i "Mustangu", tyle że tu mamy do czynienia już z oficjalnym, czy jak to się ładnie argumentuje - w zgodzie z tradycją (tu się kłaniam nisko wszystkim konserwatystom) - handlem żywym towarem (przy okazji dowiedziałem się, że w tym konserwatywnym Iranie to dziewczyna musi wyrazić zgodę, mimo że męża szuka jej rodzina). I tu ma miejsce pierwsza ingerencja reżyserki w życie bohaterki, bo płaci matce, aby rodzina jeszcze z pół roku wstrzymała się z małżeństwem. Sonita nagrywa rapowy teledysk, w którym protestuje przeciwko takiemu traktowaniu kobiet w jej ojczyźnie. A reżyserka, już slracając to moje streszczenie, doprowadza do tego, że dziewczyna dostaje stypendium w szkole muzycznej w USA...
No więc, jakie są granice ingerencji twórców filmów dokumentalnych w życie? Czy są tylko zdystansowanymi antropologami? czy też, gdy dzieje się źle, mają prawo, a może i obowiązek ingerencji? Cóż, moim skromnym zdaniem, życie jest ważniejsze od sztuki - więcej: jeśli dzięki sztuce można, to cudnie przecież. Nie mówiąc, że i tak powstał interesujący film.
A trzeci film?
Fukushima to: powódź, tsunami i katastrofa nuklearna...
I tak się rozpisałem, więc już nie rozwinę, ale chyba udowodniłem, że całkiem nieźle nam się żyje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz