niedziela, 11 października 2009

to, co ukryte

Dlaczego lubimy kryminały?
ci którzy lubią oczywiście

Wielbiciele Agaty i Sherlocka należą przede wszystkim do wielbicieli zagadek i rebusów wszelkiego rodzaju. I pewnie w swej istocie u początków gatunku przede wszystkim o to chodziło. Rozwiązywanie zadań z wieloma niewiadomymi.
Wielbiciele Agaty i Sherlocka wpadają w histerię, gdy złośliwie zdradzi im się treść ostatniej strony utworu.
I im subtelniejsza i bardziej przewrotna konstrukcja utworu - tym lepiej. Autor musi być 'o krok' przed czytelnikiem. Musi umieć go w sposób jak najbardziej prawdopodobny zaskoczyć. Musi mieć w sobie coś z przestępcy zacierającego ślady. A jednocześnie musi pozostawić wrażenie, że jest z czytelnikiem całkowicie szczery (na tym polega genialność dobrych twórców tego gatunku - muszą być zbrodniarzami doskonałymi...). To rzeczywistość ma się okazać zaskakująca i nieobliczalna.
W śledzeniu mordercy jest coś z odkrywania ukrytej prawdy o rzeczywistości. Niemal wszystko objawia się w końcu jako coś zupełnie innego niż się wydaje. Tego rodzaju utwory uczą, być może szkodliwie, że nie powinniśmy wierzyć bezkrytycznie w żadne słowo - i to które formułowane jest przez bohatera i to, które jest komentarzem narratora... uczy nas gry ze światem. Tyle że dotyczy ona najokrytniejszej strony tego świata.

ludzie, sytuacje
świat cały
są inne niż sie wydają
prawda jest ukryta
w geście
nieopatrznym przejęzyczeniu
pozornym nieładzie w szufladzie biurka

I gdyby 'tylko' o rozwiązanie zagadki chodziło, to pewnie moje czytanie i oglądanie tego rodzaju utworów skończyłoby się wraz z wygaśnięciem mojego licealnego zainteresowania dla matematyki.
Nużą mnie kryminały współczesne, które kontynuują ten, szlachetny dla niektórych, nurt w tego rodzaju literaturze i filmie (np. Akunin - mimo całego szacunku, jaki mam do tego autora, jeśli chodzi o pietyzm związany z odtworzeniem realiów historycznych).
Ktoś taki jak Chandler musiał się w pewnym momencie pojawić.
Samotny detektyw, niestroniący od alkoholu, z całym przykrym bagażem życiowych doświadczeń, z mocno zachwianym kręgosłupem moralnym często...
poza jedną zasadą - są czyny w świecie nas otaczającym, które wymagają bezwzględnej reakcji, niezależnie od tego, komu - objawiając prawdę - możemy się narazić
I to jest dość istotny motyw w tej odmianie twórczości detektywistycznej. Niemal zawsze okazuje się, że, by objawić prawdę, trzeba zachwiać statusem społecznym, opinią towarzyską liczących się
tzw. szanowanych obywateli...
której znaczący hołd oddał Polański w "Chinnatown", hołd oddany także przez Nicholsona nieśmiertelnemu Hamphreyowi
i do której twórczo nawiązują Mankell i Krajewski

Obejrzałem ostatnio trzy odcinki BBC nakręcone na podstawie powieści o Wallanderze.
Wcześniej oczywiście czytałem książki.
I mimo że oglądałem coś, co już znałem - oglądanie sprawiło mi przyjemność (tak, Jacku - podobały mi się te trzy filmy).
Bo nie rozwiązanie zagadki było tu istotne; albo inaczej - nie najistotniejsze.
Mankell niezwykle sugestywnie opowiada historię o człowieku, który z racji wykonywanej pracy, odkrywa ciągle od nowa ciemną prawdę o świecie, w którym żyjemy. I mimo że mógłby już dawno się przyzwyczaić, to wciąż się dziwi.
okrucieństwu, perwersji, obojetności, agresji
Mankell niczym Szekspir okrywa podszewkę zwyczajności i normalności. Fobie, kompleksy i wynaturzone sposoby odreagowywania na nie przyzwoitych wydawałoby się ludzi.

I powieść, i film "O krok" dotyczy właśnie tej najistotniejszej zasady: nic nie jest takie, jak się wydaje. Możemy z kimś pracować przez lata, możemy przez tego kogoś być uważani za najlepszego przyjaciela, a i tak w momencie jego śmierci będziemy zaskoczeni prawdą...
I choć konstrukcja utworu oparta jest na typowym dla gatunku rozwiązywaniu zagadki, to ważniejsza zdecydowanie jest ta banalna, a wciąż zaskakująca prawda o świecie, w który żyjemy. W każdej chwili może nas on zaskoczyć czymś, na co nie jesteśmy przygotowani. Nawet jeżeli, tak jak Wallander, tę prawdę odkrywamy permanentnie. Bo to chyba tego bohatera wyróżnia. On wciąż jeszcze się nie przyzwyczaił, mimo że wciąż 'robi w mordercach' (jak mawiał Gajewski, kolejne wcielenie gliny Chandlerowskiego... źródło moich sporów z Kubą - on zawsze wolał 'Pittbulla').
Jest zwyczajny i żyje w zwyczajnym - oczywiście na miarę Szwecji - świecie. Nie jest Bondem ani Indianą Jonsem (co nie znaczy że nie czuję do tych panów ciepłego sentymentu).
Gdy czytałem powieści o Wallanderze, wyobrażałem sobie ten świat w tonacji czaro-białej. Wyobraźnia momentalnie podsuwała mi kontekst z czarnego kryminału amerykańskiego. A także troszkę myślałem kategoriami naszej siermiężnej rzeczywistości. Bo Szwecja w tych powieściach jakaś taka swojska była. Komisariaty i ludzie z problemami moich sąsiadów (gdybym je znał - gdybym ich znał :-)).
A w filmie ten świat, jak przystało na standard BBC, bardzo kolorowy i wyrazisty (dla mnie - krótkowidza, który na co dzień powinien nosić okulary - wrażenie takie, jakie mam zawsze po założeniu tych magicznych szkiełek: zawsze jestem zdziwiony w tym momencie, że świat 'normalnie' daleki jest od impresjonizmu, który towarzyszy mojemu naturalnemu oglądowi rzeczywistości).
Podrasowane często zdjęcia pejzaży przypominające 'National Gegraphic'; cieszące oko...
Ale ta jakość nie spowodowała w moim wypadku odrzucenia tego obrazu. Być może jest on bardziej prawdziwy. I kontrast odkrywanej perwersji do takiego oglądu świata jest tym bardziej przejmujący.
No i Branagh, którego już dawno nie widziałem (a kojarzę go, jak większość, głównie z rolami Szekspirowskimi). Jest bardzo prawdziwy... a niepokojąca i poetycka chwilami muzyka tak jakby szła śladami tego, co dzieje się w jego głowie...
Bo z natury rzeczy film pozbawiony jest mocno obecnego w powieściach komentarza werbalnego dotyczącego kondycji współczesnego świata. Ten komentarz rodzi się sam z obrazu, dźwięku i odkrywanej stopniowo prawdy...

Wallander - jakby ciągle naiwny facet, zdziwiony światem... wciąż zmęczony, niedospany, niezadbany (dbająca o niego córka w filmie bardziej obecna niż w powieści - tam jest, ale zawsze niemal daleko; "śmierdzisz" - córka do ojca...), z wieczornym winkiem łagodzącym codzienne doświadczanie świata (nie tak bardzo jak nieodłączna whisky Marlowa), z kłopotami rodzinnymi... i jeszcze permanentnie wchodzący w kolizje z ludźmi, których problemami przejmuje się często bardziej niż oni sami...
bo zawsze jest strach, że zbyt wnikliwe spojrzenie gliny wytropi coś, co bardzo byśmy chcieli ukryć przed światem; nawet jeżeli nie jest to przestępstwo

Taa
jest w tym coś szekspirowskiego
nie rozwiązanie zagadki
losu

przypomnienie
jak bardzo podszyci jesteśmy
potworem

To na pewno nie kryminalny wątek sprawia, że lubię to czytać i oglądać...
On jest tylko jednym ze sposobów na powiedzenie czegoś o człowieku i świecie...

1 komentarz:

  1. Czuję się wywołany od odpowiedzi. Myślę, że książki Mankela są na tyle wyraziste, że ciężko jest filmowi przebić się poza pierwowzór. Widziałem do tej pory tylko jeden film (może dziś zobaczę drugi) ale problem polega na tym, że wiem co zobaczę po zobaczeniu pierwszego odcinka. I nie jest wina filmu a zasługa książki.
    Ja też wolę Gajewskiego od Pittbula (którego zresztą wczoraj obejrzałem po raz któryś).
    Przy okazji polecam "W bagnie" Arnaldura Indriđasona. Chyba jeszcze bardziej Chandlerowski niż Wallander

    OdpowiedzUsuń