niedziela, 29 sierpnia 2010

Opowiedzieć siebie światu

Wydaje się, że jest to jedna z przyrodzonych cech ludzkich: pragnienie opowiedzenia siebie komuś. Nie wiem, czy nawet nie jest ona bardziej immanentnie ludzka niż potrzeba bliskości, bo ta druga przecież niemal całego zwierzęcego świata dotyczy. Można by zadać pytanie (na które odpowiedzi niewątpliwe nie poznamy): czy nie leży ona u źródeł literatury czy sztuki w ogóle? Co jest bardziej pierwotne: żywioł liryczny (nastawiony na ekspresję nadawcy) czy dramatyczny bądź epicki (sprawiający wrażenie, że obiektywną wizją świata przedstawionego zainteresować chce odbiorcę przede wszystkim) w tekstach, które jako pierwsze przekraczały funkcję li tylko komunikacyjną? Te banalne pytania można by mnożyć, aczkolwiek nie sądzę by były one tak nieaktualne. Bo gdzieś tam w swej istocie dotyczą tematu (w różny sposób formułowanego) przewijającego się we współczesnych dyskusjach o sztuce - kto jest ważniejszy: nadawca czy odbiorca dzieła? Która funkcja ważniejsza: czy ta związana z zabawą i relaksem, czy też ta odnosząca się do problemów nurtujących świat współczesny? W skrajnych przypadkach materią sztuki staje się sama sztuka a jej tematem ten, kto ją tworzy. Kogo to może interesować? Chyba tylko tych, którzy dostrzegają w refleksji sztuki nad samą sobą kwintesencję refleksji na temat sztuczności środków komunikowania się w ogóle pomiędzy ludźmi a w egzystencji artysty przykład, czasami skrajny z racji jego specyficznej wrażliwości (zakładamy, że ma taką), na fundamentalny konflikt pomiędzy człowiekiem i światem go otaczającym.
No tak, ale moja wstępna dygresja dość mocno się rozbujała kosząc po drodze wszystkie najistotniejsze problemy związane ze sztuki ontologią. A ja powrócę do zasadniczego pytania: skąd w człowieku taka potrzeba narzucenia innym narracji o sobie samym? Niby ona nie wszystkich dotyczy, nie każdy już po pierwszym piwie ma ochotę uraczyć mniej lub bardziej przypadkowych towarzyszy opowieścią o tym, że żona go zdradza i że miało być inaczej a u niego same dobre intencje. Są tacy, którzy nawet po zachęcie: "Powiedz coś o sobie" nie są skłonni do wynurzeń na swój temat. Według psychologów czynią źle. Nie powinni prawdy o sobie (jakkolwiek by ją pojmowali) skrywać przed światem, bo prędzej czy później ich zdrowie psychiczne może na tym ucierpieć. Nieprzypadkowo w kościele pojawiła się instytucja spowiedzi...
Ad rem...
W sumie to mógłbym zacząć inaczej - od krótkiej refleksji na temat "Wyznań" Augustyna bądź Rousseau, czyli dzieł, których tytuły mówią już same za siebie. Mogłyby one wskazywać na to, że trzeba być kimś szczególnym, by swym jestestwem a szczególnie refleksją na jego temat kogoś zainteresować. "Pamiętniki" Paska przeczą jednak tej opinii. Szczególne zainteresowanie różnorodnymi autokreacjami (bo przecież zawsze z czymś takim mamy do czynienia) dotyczy także tych tzw. przeciętnych. Bo choć banalny i zwyczajny sąsiad nie jest (przeważnie) w stanie zainteresować nas swymi wynurzeniami (szczególnie, gdy jest po którymś głębszym - tu warto zwrócić uwagę na jednego takiego, którego losem fascynują się od ponad stu lat kolejne pokolenia czytelników, czyli Marmieładowa; przykład niby literacki, ale jeżeli uświadomimy sobie, że ojciec pisarza był pierwowzorem tej postaci, to możemy wagę tej wątpliwości zawiesić), to przeciętniak z innej epoki już zaczyna budzić nasze zainteresowanie. Z jednej strony chcemy się po raz kolejny przekonać, że mentalność ludzka tak naprawdę niewiele się zmienia, z drugiej chcemy się pocieszyć być może, że gdy tworzyły takie gwiazdy jak np. Jan Andrzej Morsztyn, to tzw. przeciętna większość nie wiedziała o jego istnieniu, a więc nie mamy co mieć kompleksów, że nie jesteśmy au courant wobec najnowszych wydarzeń w sztuce.
Opowiadamy o sobie nie tylko słowami. Facebook jest przykładem w tej chwili chyba najbardziej masowego upubliczniania własnego bytu. Ilość zdjęć zamieszczona na tym portalu jest chyba najmocniejszym argumentem na istnienie potrzeby, której dotyczy tytuł wpisu. Można oczywiście zapytać, czy jest to potrzeba szczerej spowiedzi czy autokreacji? A może jeszcze czegoś innego, np. ucieczki od anonimowości.
I jeszcze jedno: pragnienie uwiecznienia siebie w przeróżnych okolicznościach. Banałem już stało się to, że jeżeli w jakiejś atrakcyjnej turystycznie okolicy nie dysponujemy aparatem lub kamerą, to pobyt w tym miejscu nagle pozbawiony jest istotnej części uroku. A więc fotografujemy i filmujemy siebie od najmłodszych lat. I tak jak pismo zabiło pamięć, to być może zdjęcia (i filmy oczywiście) zabijają indywidualne doświadczanie świata.
Narracja o naszym życiu zaczyna sprowadzać się do ciągu zdjęć i fragmentów filmów. Znika z pamięci to, co było poza kadrem. Tym bardziej, że każdy na temat rzeczywistości niesfilmowanej może mieć inne zdanie (nie tylko chodzi o opinie ale także o fakty - nie będę tego rozwijał, bo i tak moja dygresyjność rozbrykała się dziś ponad miarę, ale fascynująco pisze o tym Barnes w książce "Nie ma się czego bać"). Ale jakże często (zbyt często) zapominamy o banalnej (przynajmniej od połowy XX wieku) prawdzie sformułowanej przez Mc Luhana, że "środek przekazu jest także przekazem" (ostatnio mój bliski [mogę tak chyba Jacku powiedzieć:-)] znajomy po odkryciu barwnych zdjęć sprzed stu lat żartobliwie dał wyraz swemu zdziwieniu, że wtedy świat nie był czarno-biały; zrobił to oczywiście na facebooku:-)). No i to co najważniejsze: techniczna strona środka przekazu a także konwencja kształtują nasze wyobrażenie o świecie przedstawionym czy to na zdjęciu, czy też filmie. O prawdzie na temat tegoż świata. I choć nie jestem zwolennikiem relatywizmu co do istnienia Prawdy, to jednocześnie cechuje mnie radykalny(!) sceptycyzm wobec jakichkolwiek prawd na temat tego świata formułowanych przez kogokolwiek (znowu - nie będę pisał o tym czynniku ludzkim, który związany jest z intencjami, uprzedzeniami itp. i który dodatkowo to wyobrażenie o prawdzie wypacza).
O sztuczności sztuki zapominamy szczególnie wtedy, gdy oglądamy filmy reprezentujące wypracowany przez Hollywood "styl zerowy", którego celem jest pozostawienie w widzu pewności, że obserwował świat bez pośrednictwa żadnego medium. Jakże zaczynamy się denerwować, gdy twórca, chcąc nam przypomnieć, że to konwencja li tylko jest, istnienie tego medium nam uświadamia. Sposoby są oczywiście przeróżne (np. manifestacyjna, czyli przesadna obecność konwencji) - zawsze wytrącają widza z błogiego obserwowania akcji w poczuciu, że świat jest właśnie taki. Jak wiemy, wchodząc na sale kinową (czy też teatralną oczywiście) zawieramy swoisty kontrakt, bo przecież nie jest tak, że wierzymy tak naprawdę naprawdę. Ale czasami mam wrażenie, że kontrakt ten jest tak głęboko uwewnętrzniany, że nie jesteśmy w stanie zaakceptować stylu opowieści, która dotyczy nie tylko przygód bohatera, lecz także sposobu opowiadania o nich.
Czas chyba przejść do źródeł tych moich dzisiejszych dygresji.
Przyczyną tego ciągu przyczynkarskich refleksji na temat sztuki jest film Jonathana Caouette'a "Tarnation"; zwycięzca festiwalu Era Nowe Horyzonty w roku 2005 (zaznaczam to, ponieważ dopiero w tym - 2010 - roku po raz pierwszy na tym festiwalu byłem i jakoś nie potrafiłem nic o nim napisać, a ten film mógłby być swoistym odzwierciedleniem tego, co wydaje się istotą tej wakacyjnej imprezy, więc refleksja na jego temat w pewnym stopniu zastępuje wpis dotyczący festiwalu).
Wszystko, co dotąd napisałem, w jakiś sposób odnosi się do tego filmu. I ponieważ uciekam od pisania tekstów przypominających recenzję, nie będę tego mocno uszczegóławiał.
Kilka słów tylko... (być może kilka)
Film - bolesna spowiedź, czy też - jak chcą niektórzy - swoista terapia.
Bo jest to wyznanie człowieka mocno poharatanego. Opowieść o ranach, które pozostawia na człowieku rodzina. Ale też o potrzebie a i o istnieniu(!) miłości.
Film opatrzony etykietką - dokument...
Bohaterem i autorem jest Jonathan Caouette, który od 11 roku życia z pasją się fotografował a przede wszystkim - filmował. Posiada chorobliwą skłonność do autokreacji wynikającą ze zdiagnozowanej depersonalizacji. Oglądając film odnosimy wrażenie, że Jonathan wtedy, gdy nie jest obecny w kadrze, nie istnieje. I być może jest to pewien rodzaj prawdy psychologicznej odzwierciedlającej w ekstremalnym stopniu to, o czym wcześniej pisałem - tę niezbędną człowiekowi współczesnemu potrzebę uwieczniania się, kreowania własnego wizerunku na potrzeby publiki. Tym bardziej, że utwór zmontowany jest z fragmentów amatorskich filmów, zdjęć, wypowiedzi nagranych na automatyczne sekretarki, czyli z materiałów, które każdy z nas gromadzi w domowych archiwach. A więc środek przekazu staje się tym razem bardzo widocznym tematem dzieła. I paradoksalnie taki kształt formalny filmu wzmacniać może sceptycyzm odbiorcy co do prawdziwości tegoż przekazu. Paradoksalnie, bo przyjęła się już konwencja polegająca na tym, że jeżeli tworzymy film niedoskonały technicznie, na poziomie amatorskim - to jest on bliższy prawdy. Ale przecież, nawet jeżeli te materiały są autentyczne, to przecież także obarczone grzechem (dla niektórych błogosławieństwem) konwencji i ograniczeń technicznych.
Nie wiemy, jaka jest Prawda. Nawet ta najistotniejsza - dotycząca genezy tego, kim jesteśmy. Nawet jeżeli dysponujemy bardzo bogatym archiwum rodzinnym, to i tak wiedzieć będziemy tylko tyle, ile wyczytać jesteśmy w stanie z ułomnego środka przekazu.
Los Jonathana naznaczony jest bolesną traumą - min. związaną z chorą psychicznie matką. Film zdaje się mówić, że terapia jest niemożliwa - strach przed genetycznym dziedzictwem pozostanie... Ale jednocześnie, mimo tak radykalnego podkreślenia sztuczności każdej opowieści - nawet tej najbardziej intymnej - autor daje szansę życiu. Paradoks - ale banalnie oczywisty: o życiu opowiadać można tylko za pomocą jakiegoś środka przekazu; tylko w ramach konwencji dajemy innym świadectwo życia...
Reszta jest milczeniem:-)

Tarnation, reż. Jonathan Caouette

P.s. W całym tym wywodzie nie wspomniałem o tzw. blogosferze, czyli świecie, który swą popularność zawdzięcza min. właśnie tej potrzebie mówienia o sobie. Nie ma wątpliwości, że mój blog także takiej potrzebie czyni zadość. Czyni to jednak nie wprost. Komunikuję siebie poprzez opowieści o tym, co przeczytałem czy - częściej - obejrzałem. Czasami nawet komunikuję siebie sobie. Należę do tych, którzy zdziwieni są faktem, że ludzie potrafią szczerze i bezpośrednio o sobie opowiadać nie czując zażenowania. Tym bardziej, że jestem przekonany, że niewiele o sobie wiemy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz