piątek, 20 sierpnia 2010

Zemsta Ariadny

kolejny wpis Kubie dedykowany

Nie zamierzałem pisać o tym filmie, ale sprowokowany czy też namówiony spróbuję skrobnąć kilka słów. Może nie o nim samym a o różnych skojarzeniach czy też wątkach nomadycznych, które przecierały swe szlaki podczas tych dwóch godzin w kinie i nieco po nim.
IncepcjaLubię filmy Nolana. Niezależnie od tego, czy mam do czynienia z fabułą sensacyjną czy też nieco bardziej dosłownie oniryczną, lubię być wciągany w jego świat wyobraźni czy też wodzony na pokuszenie jego pomysłami. Byłbym pewnie idealnym przedmiotem penetracji przez specjalistów z jego ostatniego dzieła... choć może nie - pewnie byłoby to dla nich zbyt banalne a i efekt mało satysfakcjonujący, bo tajemnic żadnych ważnych dla przetrwania świata czy innej korporacji nie skrywam. Chyba że chcieliby zaszczepić mi idee wszechświatowej rewolucji... lecz do tego też nie wystarczy pomysł - trzeba mieć jeszcze odpowiednie zaplecze. Stąd wniosek, że przeciętność i niewielkie społeczne znaczenie skutecznie chronią człowieka przed zakusami specjalistów z firmy Cobba. Pozostaje jedynie niepokój co do takich możliwości w ogóle... Skoro już dziś możliwe jest tzw. świadome śnienie (lecz indywidualne z tego co wiem), to być może przyszłość jeszcze bardziej otworzy przed nami wrota nieświadomości. Nie sądzę jednakże, by miało to wyglądać tak, jak w filmie Nolana, aczkolwiek reżyser podszedł do koncepcji nader poważnie (nie będę jednak szczegółowo analizował psychologicznych aspektów filmu, bo ani nie czuję się kompetentny, ani też nie uważam, że są one tak niezbędnie konieczne).
Sen.
Życie snem.
Dawno temu bardzo czytałem opowiadanie Briusowa (o Calderonie nie będzie w tym wpisie, przynajmnie bezpośrednio) napisane na początku XX wieku (tytułu nie pomnę), którego bohaterowie tak bardzo zasmakowali w świecie snu, że śnienie stało się dla nich niezbędnym do 'życia' nałogiem. Tak bardzo weszli w tę senną rzeczywistość, że zawsze wracali do tego samego marzenia kontynuując tam swoje, w ich przekonaniu - prawdziwe - życie. Jeden z bohaterów filmu Nolana o tego rodzaju nałogowcach mówi: "Oni tu przychodzą, aby się obudzić". Tzw. realny świat w tej sytuacji zaczyna być mniej rzeczywisty. Można by wysnuć z tego wniosek, że sen zawsze jest tą rzeczywistością, w której wszystko dzieje się zgodnie z naszymi oczekiwaniami. W filmie tak jest: świat Cobba i Mal jest ich ideałem. Pewnie dlatego, że - w przeciwieństwie do nas - posiedli umiejętność świadomego kreowania własnych sennych wyobrażeń. To rzeczywiście musiała być idealna para, skoro ich wyobrażenia nie rodziły żadnych konfliktów. Chyba że mamy do czynienia cały czas tylko i wyłącznie z marzeniem sennym Cobba (który zresztą sam podczas ostatniej rozmowy z Mal mówi, że nie potrafi jej sobie wyobrazić całej - także z wadami). Taa... byłby to dowód, że chyba jednak cały czas siedzimy tylko i wyłącznie w głowie Cobba, w której dokonuje się proces zneutralizowania oddziaływania projekcji Mal... Zresztą Nolan zostawił jeszcze kilka innych śladów, których celem było podważenie naszej pewności co do realności istnienia świata przedstawionego. Takie wirusy... tyle, że nazbyt czytelne i dzięki temu niegroźnie funkcjonować sobie mogą w świecie ludycznym (a otwarte zakończenie przypomina mi "Wyspę tajemnic" traktującą o podobnej niepewności - no i też di Caprio w środku tego świata).
Aczkolwiek problem nie ma charakteru tylko i wyłącznie fantastycznego. Gdzie jest to miejsce w mózgu, w którym rodzą się idee? Nasze najbardziej często nieprawdopodobne pomysły? Czy rzeczywiście tylko przez sen jestem w stanie tam wkroczyć, by wpisać tam własny projekt? Wiadomo, że nie. Oczywiście marzeniem wszystkich polityków jest, by taki bezpośredni wgląd do mózgów wyborców mieć (wymieniłem tylko polityków, bo uznałem, że władza jest tą wartością, dla której człowiek jest w stanie najwięcej poświęcić - ale oczywiście mogę się mylić; zaznaczam jednak, że nie tylko o władzę stricte polityczną mi chodzi, a o każdą próbę zdobycia dominacji nad drugim człowiekiem). Przeciętny Polak jako tako kojarzyć powinien słynne cztery słowa: "Daj mi rząd dusz!" Firma Cobba mogłaby mu go zagwarantować ("Co ja zechcę, niech wnet zgadną"... ciekawe, czy Nolan zna Mickiewicza... wiem, wiem, głupie pytanie...).
Ale poza marzeniami tych, którzy dobrem świata tłumaczą swoje niezaspokojone popędy, są też i niepokoje tych, którzy mają rzeczywiście realny wpływ na kształt co niektórych umysłów. Tych, którzy nieopatrznie zasiać mogą ideę, która rozrastać się może już całkowicie poza ich wolą a tym bardziej intencją. Ideę równie katastrofalną w skutkach, jak zasianie sceptycyzmu w nieświadomości Mal przez Cobba. Omawiając na lekcjach Szekspira czy Dostojewskiego częstokroć sobie myślałem, że to może i dobrze, że uczniowie tak nie bardzo rozumieją, nie doczytali, a może i nie mają pojęcia (wiem, bluźnierstwa belferskie teraz plotę, ale nie o prowokację mi chodzi). Zaszczepić, niczym wirus, w nastolatku istotę monologu Hamleta... czy to nie jest zbrodnia? Albo ostatnie słowa Makbeta? Oczywiście, to zbrodniarz był, ale idea pozostanie w główce być może... a co gorsza w główce tej ambitniejszej właśnie (bo przeciętny pamięta tylko o czarownicach i o tym, że to żona zła była; powiedzmy, że pamięta - niech naiwnym belfrem będę). Nie trzeba podłączać się kabelkami, by mieć poczucie odpowiedzialności za rozrastające się nie w mojej głowie idee.
Idea jak wirus - to chyba ważne w tym filmie jest. Bo to tytuł przecież.
Belferska incepcja - taka mała dygresyjka.
A wracając do filmu...
Niezwykle widowiskowy był. Pejzaże niewątpliwie nie z moich snów. Ale tego się czepiać nie mogę, bo to subiektywne przecież bardzo. Mogę jedynie skonstatować, że marzenia senne projektowanego współczesnego odbiorcy karmić się muszą (tak pewnie zakładają twórcy filmu, a wydając taką kasę, pewnie wiedzą, jak jest) już tylko pejzażem rodem z filmów sensacyjnych, z Bondem na czele oczywiście. Ja wiem, że w tym filmie ktoś taki jak architekt pełnił istotną rolę i zapewne jej projekty odpowiadały wyobraźni pana Fischera, i tym bardziej czuję się coraz bardziej wyalienowany. Do kilku rzeczy, które czynią ze mnie małego outsidera doszła jeszcze jedna: poranna ułomna świadomość marzenia sennego. To, co rankiem pamiętam, jest przeważnie kameralne a przestrzeń sprowadza się do skrawków porzuconego domostwa na tle szerokiego pejzażu. Nie miejskiego oczywiście a natury. A jedyną naturą w tym filmie był ocean - czyli najbardziej powszechny symbol nieświadomości i jej destrukcyjnej siły. Co zresztą znalazło wyraz w pejzażu limbo w zakończeniu filmu (limbo to jest ten poziom piekła, do którego trafiają nieochrzczone duszyczki). Gdybym się znalazł w rzeczywistości, która dominowała w tym filmie, pewnie dość szybko bym się zorientował, że to sen wykoncypowany, by mnie wykorzystać.
Tylko po co?
Marco Polo pozostawił po sobie słynną opowieść o półmitycznym Starcu z Gór i asasynach. Usypiał on mianowicie młodych chłopców (być może odurzał ich haszyszem) - chłopców zdrowych i krzepkich - i następnie przenosił ich do ogrodu rozkoszy. Tam w towarzystwie niewiast niezwykłej piękności oraz innych pomniejszych przyjemności doświadczali czegoś, co niektórzy są skłonni nazywać rajem. Lecz gdy już do tej rajskiej dziedziny przywykli jak do czegoś oczywistego, znowu ich usypiał i przenosił do naszego nudnego świata. A tu, Starzec z Gór dając nadzieję powrotu, czasami uświadamiając, że to sen dający przedsmak życia pośmiertnego był tylko, mógł zażądać od takiego młodzieńca dokładnie wszystkiego... i byli to najbardziej bezwzględni wojownicy. By powrócić do ogrodu rozkoszy, byli w stanie oddać nie tylko duszę i ciało (czy jest coś jeszcze?).
Film Nolana także i o tym jest. O tej upragnionej bardzo we współczesnym świecie ucieczce ku rajom wydawałoby się odzyskanym (Mal ma zdecydowanie syndrom asasyna). I nieważne czy to jest sen, czy narkotyki. Efekt jest ten sam: zanurzenie się we własnej subiektywności, w której sami sobie hołdy składamy i stawiamy się na podium. Bo nie jest to przecież świat, w którym spotkamy Innego. Nie rozpoznamy go nawet w sobie.
A to jest to, czego na temat snu w tym filmie w zasadzie nie ma: sen - ten niepokojący, pot czasami pozostawiający - konfrontuje nas z tym Innym w nas, którego dotąd nie chcieliśmy poznać.
Di Caprio strzela do armii broniącej Fischera przed manipulacją i Ariadne stwierdza:
- Niszczysz część jego umysłu.
- Nie, to tylko projekcje... - odpowiada on"
Bym powiedział: Skoro te projekcje są tak jawne, to jaki sens znowu je wypierać (nie mówiąc o tym, że Fischer już nie żył - przynajmniej na tym poziomie - a projekcje nadal były w 100% sprawne; jeżeli nie umarł zupełnie, to przynajmniej z aktywnością jego umysłu powinno coś się pogorszyć chyba...) ?
No tak, ale Cobbowi nie na zdrowiu psychicznym Fischera zależało..
I tak moglibyśmy psychologicznie o wielu szczegółach, wieloznacznych bardzo.
Ale chyba nie warto, bo to przecież przede wszystkim sensacyjny film był z pięknym utworem na przebudzenie.

Ps. Jeśli to tylko marzenie Cobba było (a wszystko na to wskazuje), to niezły koszmar i spotkanie z Innym w sobie jak najbardziej ma miejsce. Tylko że on tam pozostał... Zemsta Ariadny w n-tym pokoleniu...

Ch. Nolan: Incepcja

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz