środa, 21 lipca 2010

W oczekiwaniu na cud

Co to jest cud?
Szczęśliwy zbieg okoliczności; przypadkowy układ zdarzeń, dzięki któremu uniknęliśmy nieprzyjemności; sytuacja wymykająca się oczywistym interpretacjom; fenomen sprzeczny z prawami, które uznajemy za naukowo udowodnione?
Ale i metafizyczne poczucie, że każdy wschód słońca, którym dane jest nam się cieszyć, nie jest taki oczywisty...
Każdy cud można zakwestionować przywołując na pomoc psychologów, którzy udowodnią, że mamy do czynienia tylko i wyłącznie z faktem psychologicznym (niby ciągle faktem, ale od cudu oczekujemy bardziej empirycznego sposobu istnienia) lub głosząc teorię, zgodnie z którą zdarzenia wykraczające poza aktualnie znane nam prawa dadzą się kiedyś wpisać w porządek racjonalno-empiryczny. A najczęściej idzie nam w sukurs prosta teoria przypadku.
Odróżniłbym też wspomniane wcześniej przekonanie, że każdy dany nam dzień jest cudem od wiary w ingerencję jakiejś osobowej siły w nasze codzienne poczynania. Byt sam w sobie jest czymś najbardziej niepojętym i niezwykłym, ale wewnętrzne poczucie tego stanu rzeczy niekoniecznie musi iść w parze z wiarą w Boga.
Zastanawiające, że uznajemy za cud te zdarzenia, które sprzyjają człowiekowi w jakiś sposób. Nie słyszałem jakoś, by ktoś uznał za cud niespodziewany i sprzeczny z jakąkolwiek logiką kataklizm. Zresztą mam nawet wrażenie, że owe kataklizmy zdecydowanie łatwiej wpisują się, post factum oczywiście, w przeróżne narracje interpretacyjne niż dajmy na to niespodziewane uzdrowienie ze stwardnienia rozsianego. Wyolbrzymiając: dlaczego skłonni jesteśmy (ja jestem) życie traktować jako cud a śmierć tylko jako naturalną kolej rzeczy? Dlaczego upadek niemowlaka z dziesiątego piętra zakończony tylko lekkimi potłuczeniami ma być cudem a pozbawione jakichkolwiek przyczyn ustanie bicia serca dzieciątka leżącego spokojnie w łóżeczku jest tragedią? Przecież obydwa zdarzenia są świadectwem praw tego świata, przed którymi powinniśmy z pokorą pochylić czoła. "A my wspinamy się do nieba Boże tajemnice upatrując...."
Dla niektórych istnienie cudu może być dowodem. Oczywiście na istnienie Boga (i tu znowu pojawia się okazja, by przywołać początek "Mistrza i Małgorzaty" wraz z szeregiem dowodów będących przedmiotem sporu Berlioza i Wolanda - można mi zarzucić obsesję, proszę bardzo, rzeczywiście mnóstwo rzeczy kojarzy mi się z tą powieścią - ale odwołam się do niej inaczej nieco). Tak jakby Bóg miał straszliwą potrzebę udowadniania nam, że istnieje. Jeżeli istnieje, to niby dlaczego miałby zabiegać o nasze względy? Jedna z podstawowych krytycznych uwag na temat mieszkańców Olimpu dotyczy ich uczłowieczenia, ich ludzkich wad. A czyż tego rodzaju oczekiwanie dotyczące tego Jedynego nie świadczy o tym, że mamy go za jakiegoś małostkowego egocentryka? No ale cóż, potomkowie św. Tomasza (doprawdy nie potrafię zrozumieć, dlaczego on jest święty? czy dlatego, że uwierzył, gdy zobaczył? - niepojęte dla mnie) są dzisiaj nawet skłonni uprawiać cudowną turystykę odwiedzając miejsca, w których istnieje największe prawdopodobieństwo doświadczenia tajemnicy. Zresztą miejsca te dość dobrze przygotowały się na tego rodzaju ludzkie potrzeby i często posiłkując się folderami i innymi środkami reklamującymi atrakcje turystyczne skutecznie kuszą spragnioną cudu gawiedź. I wśród modlitw, okolicznościowych zdjęć, przygodnych miłości, sakralnych zakupów toczą się rozważania na temat okoliczności ostatnio zanotowanych uzdrowień. Taka 'kronika miracli' (by nie brzmiało zbyt pospolicie) miejsc świętych.
A gdy, wbrew temu całemu zgiełkowi, zdarzy się uzdrowienie?
No to może się okazać, że byli godniejsi, że wybór jakiś taki niezrozumiały. Spojrzenia będą ciekawie penetrować zjawisko, by dopatrzeć się fałszu bądź sensacji. Co niektórzy cierpliwie poczekają aż uzdrowienie okaże się chwilowe (tak jakby była jakaś różnica, jakby moment był mniej wart niż powiedzmy 30 lat pozostałego zycia - to ludzkie przekonanie, że tylko to, co stałe, ma wymiar prawdy, fałszywe przekonanie oczywiście). A ci, którzy nadal przywiązani są do swoich wózków z nieukrywaną zazdrością i zawiścią spoglądać będą na wybrańca... (losu ?). No i jeszcze wzruszenie ramion podkreślające nasze poczucie wyższości wobec tego rodzaju zjawisk - niech nikt nie pomyśli, że cokolwiek jest nas w stanie zdziwić w tym świecie...
Tak jest w filmie Jessici Hausner "Lourdes".
I może niesprawiedliwy jestem, bo przecież w tym wypadku często o ludzkie cierpienie idzie. I co z tego, że wiara pielgrzymów, przynajmniej niektórych, ogranicza się tylko do tej jednej prośby? Ludzkie cierpienie tę prośbę całkowicie usprawiedliwia (ja usprawiedliwiam). Nawet jeśli jest to wiara bardzo instrumentalna.
Piękny film. Spokojnie i z szacunkiem (bez cienia ironii obecnego w moim wpisie) rejestrowany jest fenomen sanktuarium w Lourdes. I niezależnie od nazbyt wymiernych oczekiwań pielgrzymów udało się twórczyni pozostawić w widzu wrażenie, że nie wszystko jest takie oczywiste, jak nam się wydaje. Ślad tajemnicy. Cichej i nieokreślonej. Film nie jest ani krytyczną analizą zjawiska pod tytułem 'turystyka sakralna' ani gloryfikacją mistycznego nawiedzenia. Wśród aż nazbyt obecnych zjawisk charakterystycznych dla zgiełku (i niekoniecznie o ilość decybeli mi chodzi) świata współczesnego daje się posłyszeć szept zdający się mówić:
- To nic. Nie zwracaj za bardzo na to uwagi. Skup się a zobaczysz więcej...

Lourdes, reż. Jessica Hausner

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz