wtorek, 3 maja 2011

Bwana Kubwa z misją

Afryka ma 30,37 mln km, Europa zaś 10, 5 (6 - bez Rosji). Afryka jest trzy razy większa, a postrzegamy ją tak, jakby była wręcz jednym państwem. No może nieco odróżniamy północ - szczególnie teraz, gdy dzieje się wiele niebezpiecznych rzeczy. Nasza ignorancja (no dobra - moja, być może nie wszyscy ulegają takim mentalnym uproszczeniom) powoduje, że na tym ogromnie zróżnicowanym kontynencie widzimy jedynie sawanny z przemykającymi czarnymi tubylcami oraz pustynie z czarnymi nomadami na wielbłądach (jak ładnie udało mi się pogodzić w jednym zdaniu Arabów i Murzynów). No tak, ale Indian Ameryki Północnej też do wora jednego wrzucamy, a przecież ci z prerii a ci z Alaski to zupełnie różne tradycje. Tak to już jest z tym Innym czy Obcym. No i z moją ignorancją oczywiście. Indianie to jeszcze mieli swój czas w kulturze i można było wtedy nieco ich oswoić, uczynić z mich mit, pobawić się w nich na podwórku. Stali się częścią naszych (moich) snów o pierwotnej, naturalnej i pełnej godności przygodzie.
A bawił się ktoś w Murzyna?
Indianin to groźny wojownik (czasami się z nim utożsamiamy, czasami się go boimy, ale zawsze [no przeważnie - bo pijany często jest odzierany z godności] - nawet, gdy nazywany jest dzikusem - czujemy przed nim respekt). Murzyn to niewolnik (i mimo że popełniamy tu dramatyczną pomyłkę, bo potomkowie niewolników to nie w Afryce przecież mieszkają a i często dzisiaj niezłą kasę zarabiają choćby na muzyce, to i tak skojarzenia się z tym nie liczą).
Ale rzeczywiście powinienem od tego momentu pisać Afrykańczyk (i po raz kolejny skonstatować, że brzmienie słowa jednak nadaje godność człowiekowi - bo jak to inaczej i dostojniej od razu brzmi).
Ja, jak na razie, popełniłem jeden tekst o Afryce. Było to rok temu i choć obiecałem sobie, że ten wątek pociągnę, to jakoś nie mogłem się zmobilizować. Dopiero przedwczoraj oglądając "Zawód: Reporter" temat powrócił. Film się przecież od Afryki zaczyna. Od pustyni i reportera, który zdobywa materiały na temat skomplikowanej sytuacji na tym przecież wcale nie tak odległym lądzie. Już w tym filmie widać, jak nasz ogląd Innego jest ograniczony, jak dajemy się manipulować, jak bardzo nie potrafimy zmienić punktu widzenia (bohater rozmawiający z Szamanem, który powrócił do rodzinnej wioski i który, chcąc uświadomić Locke'owi epistemologiczne uwikłanie Europejczyka, odwraca podczas wywiadu kamerę w jego stronę). I przyglądając się tej afrykańskiej robocie Locke'a nie mogłem nie pomyśleć o Kapuścińskim, który przecież szczególnie mocno przyglądał się temu, co tam się dzieje. Ale to właśnie metody stosowane przez polskiego dziennikarza zmuszają nas do postawienie pytania: W jakim stopniu sposób postrzegania innych kultur uwarunkowany jest przez koncepcję, pomysł, który mamy w sobie na narrację o tym świecie. Czy w ogóle o każdym Obcym nam świecie.
To są pewnie oczywistości antropologiczne czy też etnologiczne (dla mnie po prostu epistemologiczne): nie jesteśmy w stanie oddzielić podmiotu od przedmiotu poznania. Jak wejść w inny świat i później go uczciwie ale i przekonująco opisać?
W pewnym stopniu dotyczy tego dramat Henninga Mankella Antylopy.
Mankell dotąd na moim blogu funkcjonował jako autor szlagierów kryminalnych. I to one przyczyniły się przede wszystkim do jego sławy. Ja natomiast poznałem go dawno temu z lektury dramatu, który opublikowany był w jednym z numerów Dialogu. Zaintrygowany dramatem sięgnąłem po kryminały, no i się zaczęło...
Ale dzisiaj o Afryce.
Mankell od wielu lat część roku spędza w Szwecji (swoją drogą po raz kolejny warto uzmysłowić sobie, jak wiele się na tej północy Europy teraz dzieje [pisałem już o tym przy okazji powieści Axelsson, w której także o nasze postkolonialne kompleksy chodzi]- na marginesie można dodać ciekawostkę, że obecną żoną Mankella jest córka Ingmara Bergmana, reżysera, która do niedawna poza Munchem chyba jako jedyny ze Szwecją się przeciętnemu odbiorcy kultury kojarzył) a część w Mozambiku, w którym prowadzi teatr z murzyńskimi aktorami. Akcja jednej z jego powieści niekryminalnych (Comedie infatill) także w Mozambiku jest umiejscowiona. W czasie wojny. Bo z Afryką niestety kojarzą nam się chyba przede wszystkim wojny i potworny głód. To jest jedna z tych rzeczy, która nie pozwala zostawić tej społeczności samej sobie, nie pozwala nieingerować. Zresztą nie tylko to oczywiście. Wystarczy choćby przypomnieć Kwiat pustyni, opowieść o somalijskiej dziewczynie, której udało się wymknąć ze społeczności poddającej kobiety rytualnemu obrzezaniu - bo jakże ona by mogła doświadczać przyjemności seksualnej (co zresztą nie jest jedynym problem: sposób przeprowadzania tej seksualnej egzekucji jest zdecydowanie ważniejszy). Tego typu sytuacje zawsze prowokują pytanie: gdzie jest granica poza którą nie można w sposób zdystansowany i 'naukowy' przyglądać się zwyczajom charakterystycznym dla całkowicie obcych nam kultur?
No dobra czas przejść do dramatu Mankella, bo to o nim kilka słów postanowiłem dziś napisać (i znowu wstęp przygniecie swoją objętością zasadniczy temat... - kompozycja nomadyczna:)).
Sztuka bardzo kameralna chciałoby się powiedzieć. Bo jedno miejsce (mieszkanie średniozamożnych Szwedów), krótki czas i trójka bohaterów. Jak w tragedii antycznej. Tylko że ta kameralność jest pozorna: w przestrzeń mieszkania wdziera się permanentnie (na zasadzie złudzenia optycznego - jak to zrobić w teatrze?) świat Afryki z jego nieposkromioną naturą i niepokojącymi odgłosami. Mieszkańcy tej europejskiej wyspy czują się jak w bunkrze, żyjąc w ciągłym lęku przed Nieznanym, czyli Czarnym. Zresztą ci także się 'pojawiają', ale są niewidzialni - kolejny oryginalny pomysł Mankella. Rozmawia się z Nimi, ale nikt Ich nie widzi. Co ciekawe bohaterowie tej sztuki przybyli do Afryki, aby pomóc ("żyć czy umierać?") - budują studnie (z pięćdziesięciu działają trzy - z wybudowanych w ciągu 11 lat). Z dialogu Męża i Żony wyłania się bardzo pesymistyczny obraz tak zwanej pomocy humanitarnej. W ich wypowiedziach mamy do czynienia z nieustannymi sprzecznościami odzwiercedlającymi swoistą schizofreniczną mieszankę ich mentalności: składa się ona z pozostałości naiwnej humaitarnej wiary oraz głębokiego lęku i niechęci do dzikusów. I to chyba jest najbardziej charakterystyczne dla postawy cywilizowanego Europejczyka do dzikiej kultury czarnego lądu. Poczucie wyższości, chrześcijańskie miłosierdzie, pogarda dla dzikusa i potężny strach przed nieznanym. Tylko że to ostatnie najprawdopodobniej pojawia się dopiero, gdy naiwnie uwierzymy w kulturową misję białego człowieka i zdecydujemy udać się z pomocą do murzynka Bambo. Lundin (który przybył wymienić na misji małżeńską parę) potrafi jeszcze humanitarnie usprawiedliwiać jego zachowania, ale pytanie, jak długo - kiedy jemu zaczną robaki wyłazić ze stopy (jeden z surrealistycznych pomysłów Mankella):
"Lundin: I jestem gotowy walczyć o to, żeby biednym było lepiej.
Żona: Ale oni śmierdzą.
Lundin: Może dlatego, że nie mają wody.
Żona: Kradną.
Lundin: Bo nic nie mają!
Żona: I są leniwi.
Lundin: Bo są niedożywieni.
Żona: Śpi pan z rewolwerem pod poduszką.
Lundin: Bo nie mają nic do stracenia. A ja mam!"
To akurat przykład postawy pełnego dobrych chęci i zrozumienia Europejczyka. Ale taki dialog uzmysławia, że przecież nie musi tu koniecznie tylko o Afrykę chodzić, a o nasz stosunek do wszystkich wykluczonych, którym chcielibyśmy w dobrej wierze pomóc. Zabrakło tu chyba tylko jednej kwestii, która w polskiej rzeczywistości byłaby konieczna: - Ale oni piją. - Bo stracili nadzieję, musimy im ją przywrócić...
Pojawia się w dramacie także motyw seksualnego wykorzystywania tych, którym pomoc niesiemy (ten problem także jest mocno widoczny u Axelsson): Mąż lubuje się w fotografowaniu nagich młodych siostrzyczek murzynka Bambo.
Zastanawiam się, czy ten dramat miałby szansę na polskich scenach. W jakim stopniu interesuje nas problem Afryki? Nie mamy przecież kompleksów postkolonialnych (w czasie, gdy europejska cywilizacja zanosiła obłudny kaganek oświaty na czarny ląd, sami borykaliśmy się ze zniewoleniem - ciekawe jak potoczyłaby się historia, gdybyśmy nie uchwalili Konstytucji 3 Maja [taka asocjacja okolicznościowa], co według niektórych przyczyniło się do utraty niepodległości). O działalności naszych misjonarzy wiemy niewiele. W jakim stopniu uprawnione byłoby uogólnienie sytuacji przedstawionej w dramacie na innych wyklętych i upośledzonych (którzy przecież nie pojawiają się fizycznie na scenie - i być może taka też była intencja Mankella - by uogólnić, zuniwersalizować)? Być może zwróciłoby to uwagę na dwuznaczne bardzo ukształtowanie naszego miłosierdzia; ale to może lepiej jednak napisać dramat dotyczący jednoznacznie właśnie takiej sytuacji...
Jest wprawdzie w utworze wątek dramy małżeńskiej. Oczywiście wskazujący na obcość tych, którzy nazywają siebie Mężem i Żoną (specyficzne, że właśnie wyjazd do Afryki traktowali jako szansę na uporządkowanie swojego życia, ech ta ludzka naiwność...). Dlaczego 'oczywiście'? Bo chyba tak musi być w dramacie... Ale gdyby ktoś zdecydował się na wystawienie tej sztuki, to według mnie musiałaby ona rozegrać na małej scenie, blisko widowni. Konieczne byłoby zniesienie dystansu i umieszczenie widza wobec zagrożenia Nieznanym.
Czasami może powinniśmy ze sceny powiedzieć coś o problemach, które rozgrywają się daleko od nas, ale, jak już o tym wspomniałem, jednocześnie ukazują, że coś, co ma miejsce, powiedzmy w Somalii, można dostrzec 20 km za miastem. A jeszcze częściej gdzieś w sobie.

Henning Mankell Antylopy
(druk w Dialogu nr 5 z 2005 r., tytuł notki też z tego numeru zaczerpnąłem)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz