niedziela, 1 maja 2011

Słowa z kurzu i bytu

Gdy zamierzam napisać coś o utworze, który i opisany po wielokroć był, i za wielki już przez autorytety został uznany, pokonać muszę w sobie ogromny opór i - co tu dużo mówić - kompleksy. Tuż przed wciśnięciem pierwszego klawisza przekonuję siebie, że jakąkolwiek bzdurę lub komunał bym napisał, to przecież asekuracyjnie już w opisie tego bloga dałem sobie do tego prawo. A jednak niezależnie od tego, pozostaje lęk przed kompromitacją... bo też coraz mniej anonimowy ten mój nomadyzm się staje.
Dzisiaj będzie o pustyni, kurzu i wynikającej z nich niepewności świata.
A może nie, może na plan pierwszy wyjdzie nasze pragnienie ucieczki przed własnym losem, przed sobą.
"Co ty tu kurwa ze mną robisz?" - są tacy pewnie, którzy to powtarzające się w filmie zdanie uczyniliby centrum wywodu; snując refleksję na temat motywów powodujących, że ludzie są ze sobą - wbrew logice i własnemu poczuciu bezpieczeństwa.
A więc ciągle nie wiadomo, gdzie nas zawiedzie nomadyzm - spoza kurzu ledwo widoczna droga.
I tak właśnie jest z tym filmem. Tak jak zresztą to się bardzo często dzieje, gdy mamy do czynienia ze wspomnianym toposem. Gdy bohaterowie ruszają na szlak utożsamiając swój los z pokonywanymi kilometrami, z kolejnymi niebezpiecznymi zakrętami, wertepami czy też bezdrożami (które mogą się okazać właśnie najpiękniejsze - to w momencie, gdy ścigani przez policję bohaterowie tego filmu musieli zboczyć na coś w rodzaju wrzosowiska, stwierdzili, że jest im dobrze, chyba po raz ostatni w swym życiu i mimo że łączyło się to także z awarią samochodu).
"Zawód: Reporter" Antonioniego - film o Fauście, który przeklął swe dotychczasowe życie; film o Edypie, który zadaje wyroczni pytanie o swój los. I choć ten los jest dość ściśle zapisany w notesie, który odziedziczył po swym poprzedniku, to - jak to zwykle z wyroczniami bywa - nie jest świadomy, co się kryje za prostymi informacjami z kalendarza. Film o człowieku, który rzucił wyzwanie Opatrzności... albo który przygląda się jej działaniu, czyniąc z siebie przedmiot eksperymentu. Jest reporterem - lecz tym razem nie przygląda się światu go otaczającemu (z pełną świadomością manipulacji, której poddaje odbiorców), ale sobie - obserwuje człowieka uwikłanego w sieć z góry zaprogramowanych dla niego zdarzeń. I choć koniec jest najbardziej oczywisty z rzeczy oczywistych, to determinizm charakteryzujący wszystkie jego poczynania przeraża... i fascynuje...
David Locke (Jack Nicholson) pozostawiony sam sobie na środku pustyni, bezradny i wściekły wykrzykuje w niebo "wszystko mi jedno, wszystko mi jedno". Tak to się zaczyna w zasadzie - i to jest też to, co mnie tak hipnotyzuje, gdy patrzę na filmy Antonioniego. Co rusz obraz wyzwalający przeróżne asocjacje związane z miejscem człowieka w świecie. Zero retoryki, deklamacji, moralizatorstwa.
Patrz! i pamiętaj, że to o twoim miejscu w bycie...
David dostał swą szansę (od kogo? czy to Przypadek, czy Opatrzność, czy też Diabeł miesza ludzkie rzeczy?), ale też podpisał swoisty cyrograf. Bo choć kilkakrotnie mówi o realizowaniu scenariusza, o którego treści decydowałaby jego wolna wola, to jednocześnie podejmuje cały czas decyzje zgodne z planem wytyczonym przez Robertsona. Niby jest wolny...
W "Widmie wolności" Bunuela jest scena, polegająca na tym, że bohaterowie zamierzają opuścić pomieszczenie, w którym przebywają i choć są bardzo zdeterminowani, to nie mogą przekroczyć progu... U Antonioniego jest to ukazane zdecydowanie bardziej naturalnie. Dlaczego nie poleciał do Dubrownika? Uznał, iż to, co robił Robertson, w którego postać się wcielił, ma większy sens, czy też po prostu ma sens. W przeciwieństwie do jego wczesniejszego życia.
Locke ucieka w życie Robertsona troszkę tak, jak my, widzowie, gdy na krótki czas seansu nasza wyobraźnia karmi się cudzymi biografiami (temat skądinąd dość często do mnie powracający w nieco innej wersji: interesująca jest pasja, z jaką penetrujemy obce biografie - Mistrzów czasów minionych - karmimy naszą wyobraźnię cudzymi losami, uciekając przed doświadczaniem życia bezpośrednio... a czy to w ogóle jest możliwe, czy czasem to kulturowe odzienie - nieważne czy skinerskie czy też z półki tak zwanej górnej - nie pozbawiło nas siebie raz na dobre... no i jak zwykle doszliśmy do Gombra... ech...).
Kim w końcu był? czy się stał? jego tożsamość? czy rzeczywiście wystarczy zmienić zdjęcie w dowodzie by uciec? On sam odpowiada: "Znam tylko jedną osobę. Nie ma nikogo innego. Cała reszta jest..." Ale to jak wiemy, jest tylko jedna prawda, choć być może jedyna... "Cała reszta jest..." Locke/Robertson nie skończył zdania - prawdopodobne jego zakończenie to: "cała reszta, czyli to, kim jesteśmy dla innych, jaka jest prawda innych o nas, to pozór, zdjęcie w dowodzie, które łatwo wymienić" (Locke chyba takich długich zdań w tym filmie nie formułował). Na końcu jego zwłoki identyfikowane są przez jego żonę - nie rozpoznała go ("nie znam tego człowieka"); Dziewczyna, której imię nie pada a z którą bohater przeżył na pewno chwile ważniejsze niż pobyt na pustyni, rozpoznaje go, mówi, że go Zna. Niejasny paradoks kończący film dla mnie jest dość jednoznaczny. Choć przeżył z żoną wiele lat, to ona go nie Poznała...

"Zawód: Reporter" jest dla mnie szczególnie ważny z jedego powodu. Dawno dawno temu miałem na egzaminie do jednej ze szkół artystycznych zanalizować wybraną scenę (oczywiście wcześniej puszczono nam film i wtedy oglądałem go po raz pierwszy). Zrobiłem, co w mojej mocy i niestety oblałem. Później przy różnych okazjach coś tam doczytywałem na jego temat i zrozumiałem, dlaczego wynik egzaminu był taki a nie inny. Istnieje sporo bardzo dokładnych analiz tego filmu; analiz, w których skrupulatnie interpretuje się zastosowane w nim filmowe środki wyrazu (ze szczególnym uwzględnieniem budowy kadru i prowadzenia kamery). Scena finałowa jest chyba w takich wypadkach najczęściej przywoływana: przez ponad szcześć minut kamera powolutku bardzo (bo to przecież Antonioni) wychodzi z zakratowanego pokoju hotelowego, w którym na łóżku leży Locke; wychodzi na plac za oknem (przez kraty - w czasach, gdy komputerów nie było!), zatacza krąg, by powrócić do zamordowanego w tym czasie bohatera; na placu przez cały czas przebywa Dziewczyna.
Mądre różne rzeczy pamiętam o tym napisano (nie bagatelizuję ich - świetnie teksty te przeróżne ukazują, na czym polega sztuka filmu i jak wiele można powiedzieć sposobem prowadzenia kamery, budową kadru, ruchem...itp) No i ja właśne na egzamienie też tę scenę interpretowałem naiwnie nie dostrzegając tego wszystkiego, co decyduje o jej arcydzielności.
Lecz nadal głosze pochwałę naiwności - tym bardziej, że filmowcem nie zostałem (być może na szczęście - taki już ten mój scenariusz...):
Los Locke'a zatoczył koło. Ale przez ten czas, gdy to się działo, bohater opuścił swoje zakratowane wnętrze. Poznał Dziewczynę. I choć plac przed hotelem jest piaszczysty, zakurzony i okolony wysokim murem - to coś się jednak w tym jego życiu istotnego wydarzyło. Dla wielu może to być dość ponure zakończenie - obraz brudnego świata, którego lepiej nie oglądać. Ja nie jestem pewny, czy to takie pesymistyczne...

M. Antonioni Zawód: Reporter

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz