sobota, 31 grudnia 2011

Sylwester z Nomadą

Wypadałoby coś okolicznościowego na koniec roku, ale nie bardzo wiem co...
Więc taki zwyczajny wpis wieńczący ten skromny rok; choć chodziła mi po głowie "Melancholia", którą wczoraj obejrzałem i która pozostawiła mi w głowie niepokojącą muzykę z "Tristana i Izoldy" Wagnera, opowieści o miłości niemożliwej a spełnionej - tak a propos specyficznego końca świata wieszczonego w tym filmie; spotkania dwóch planet zwieńczonego katastrofą. A pasowałoby przecież: bo to i o schyłku, zbliżającym się końcu, o złudnej pewności naukowców co do swych obliczeń, o konwencjach, które w ludzkim świecie przyćmić mogą uczucia, o niemożności tychże uczuć. Ale także o wielkiej wartości zwykłej ludzkiej bliskości, nawet jeżeli ociera się ona o świat fikcji (bo ta grota z patyków jest chyba najwymowniejszym znakiem tego, jak czasami mało potrzeba, by poczuć się bezpiecznie). Film przeciwstawiający trwałe wydawałoby się mury zamku twardego ludzkiego porządku i kruchych, niepewnych uczuć. Nie powtórzę wprawdzie za Justine, że 'ten świat zginąć musi, bo jest zły', ponieważ sam do tegoż zła się przyczyniam i choć czasami niczym bohaterka odwracam się do tego świata plecami, to jestem z nim mocno związany.
Taa... film symbolicznie wieńczący ten rok.
No i John Hurt, którego bardzo lubię (na drugim planie tylko, ale ja lubię stać w cieniu; gdy na przodzie czasami każą mi stawać, to niezręcznie się czuję bardzo).

Ale wczoraj także obejrzałem krótki dokumentalny film (do obejrzenia w necie: "Jestem dziewczynką", reż. Susan Koenen) o trzynastolatce, która urodziła się w męskim ciele. Film obowiązkowy dla wszystkich rodziców i nauczycieli. Dziewczynka niezwykle dojrzała; potrafi w sposób prosty i bezpośredni opowiadać o swoich kłopotach z płcią. Najbardziej pouczające jest jej wspomnienie dotyczące tego, jak swoją nową gimnazjalną klasę poinformowała o swych problemach... i została zaakceptowana... a tyle się mówi o okrucieństwie dzieci. Choć mam poważne obawy, czy w każdym środowisku zostałoby to tak samo 'normalnie' (cóż w tym wypadku oznacza słowo 'normalnie': czy zgodnie z naszymi oczekiwaniami, które uznajemy za najbardziej prawidłowe, czy też tak, jak zareagowałaby większość?) przyjęte.
Świat się zmienia na szczęście (dzięki Bogu? - ojcowie dyrektorzy wszystkich słusznych stacji powiedzieliby: 'na chwałę Szatana'). Zmienia się min. dzięki takim reżyserom jak Pedro Almodovar. Bo to o nim chciałem kilka skromnych słów dziś skrobnąć, niepomny tego (i gdzie tu skromność panie Nomado?), że już wielu mądrzejszych ode mnie zlustrowało twórczość tego hiszpańskiego maga (pisząc o takich uznanych i opisanych wielkościach staram się zapomnieć o tych wszystkich stronach zapisanych na ich temat - a ponieważ, jak wszyscy wiedzą, z pamięcią u mnie nietęgo, więc, jeżeli nawet coś kiedyś czytałem, to i tak nie pamiętam i dzięki temu jestem nieustannie naiwnym żydem wiecznym tułaczem po obszarach już dawno odkrytych - już dawno pożegnałem się z kryterium nowości w moim funkcjonowaniu w świecie, więc ani to co piszę, nie musi dotyczyć rzeczy, które właśnie wydano, ani też nie ma być w mej intencji tym nowym słowem, którego jeszcze nikt nie sklecił; jest to zresztą jedna z nielicznych zasad mego nieortodoksyjnego dekalogu [nie wiem, czy aż dziesięć przykazań by się tam znalazło] - przemierzać ten świat nie przejmując się zbytnio, czy tą samą drogą już ktoś podążał, czy są to ślepe uliczki, czy też wertepy, którymi za mną podążą inni). Gdy sobie o nim myślę, gdy poszukuję źródeł mej fascynacji, to sobie uświadamiam, że jest ona związana w bardzo dużym stopniu z otwarciem mej mentalności na zjawiska (nie tylko problemy) związane z Innością - w tym wypadku oczywiście płciową przede wszystkim. Cóż, żyjemy w społeczeństwie niezwykle tradycyjnym (wciąż jeszcze, mimo corocznej Manify, mimo Biedronia w Sejmie), o czym świadczą śmiechy w Parlamencie, które pojawiły się po słynnym 'poniżej pasa'... Zanim zacząłem poznawać Almodovara homoseksualista czy transwestyta kojarzył mi się przede wszystkim z (kusząco nieprzyzwoitą) atrakcyjnością oraz barwnym funkcjonowaniem niektórych klubów oraz (co jest ze sobą powiązane) ze środowiskiem artystowskim. No i towarzyszył tym skojarzeniom wewnętrzny dystans z mojej strony, gdyż często widziałem w zachowaniu przedstawicieli tych orientacji seksualnych (pisząc ten tekst cały czas towarzyszy mi wątpliwość, czy też są one dla mnie już normalne, a może tylko oswojone ale ciągle inne czyli gorsze, boć przecie należę do tej 'normalnej' większości - i w tym wypadku słowo 'normalność' oznacza po prostu dominującą postawę) nazbyt wiele wyzywającej teatralności. W filmach Almodovara jest ona także mocno obecna i niewątpliwie fakt ten przyczynił się do tego, że długo z pewnej bezpiecznej odległości im się przyglądałem. Przyzwyczajony jestem do zachowań powściągliwych i nieszokujących; nie przepadam za emfazą i egzaltacją. A hiszpański reżyser bywa bardzo wyzywający. Do tego jeszcze te barwy: często ostre, kontrastujące, dalekie od szarości, które preferuję. No i permanentne wykorzystywanie kiczu...
Więc dlaczego...
Bo za tym kiczowatym często sztafażem są prawdziwi, pełnokrwiści ludzie. Mimo ich zmanierowanych wyrazistych i komicznych często gestów, mimo banalnych zainteresowań (ta wszechobecna telewizja [choć przemierzając w tym roku hiszpańskie prowincje zauważyłem, że tam w każdej najmniejszej knajpie olbrzymi telewizor non stopo umila czas klientom i pomyślałem sobie: 'jak u Almodovara'] i reklama) i niewybrednych pragnień (cielesnych oczywiście) potrafią wzruszyć. Bo są to - no właśnie, właśnie (jeszcze i to) - melodramaty i to nierzadko kończące się dobrze. Tyle że dotyczą postaci, które dotąd na marginesie naszego oglądu społeczeństwa funkcjonowały. I w ten sposób reżyser, wzruszywszy nas, otwiera wrażliwość na świat wykluczony, rzeczywistość wykastrowaną z naszej świadomości przez religię i dobre obyczaje (co nie znaczy, że w polskiej literaturze nieobecni są 'tacy' bohaterowie - jest oczywiście Gombrowicz, ale ani on obecny w obiegu społecznym [to znaczy jego twórczość, bo o nim to się czasami i mówi], ani to nie Almodovar jeśli chodzi o ekspansywność tematyki).
Ale ja dzisiaj wcale nie chciałem mego resume z Pedro Almodovara sporządzać. Zrobiło się samo, nomadycznie; pewnie dlatego że po raz pierwszy o nim, że to mój pierwszy raz...
Dzisiaj chciałem kilka słów o "Złym wychowaniu" (tak jakoś od środka o tej twórczości zaczynam pisać; zaczynam - bo mam nadzieję, że nieraz jeszcze mnie ten hiszpański prowokator do klawiatury przywoła; tym bardziej, że często go oglądam; nie mówiąc o tym, że na tym blogu Hiszpania pojawiła się chyba raz tylko).
Jest w tym filmie wiele z tego, o czym już napisałem. Tyle że im Almodovar starszy, tym mniej w jego filmach estetyki kiczu (czy to nie oksymoron?). Jest nadal dużo seksu (tego między mężczyznami). Są transwestyci. No i mamy przede wszystkim do czynienia z utworem antykościelnym czy wręcz bluźnierczym (choćby w momencie, gdy jeden z księży po zamordowaniu Juana/Zahary stwierdza "Bóg jest po naszej stronie"). I to wszyscy oczywiście wiedzą, więc nawet mi się nie chce po swojemu tego jeszcze raz opowiadać (co nie znaczy, że kiedyś nie najdzie mnie ochota i wtedy pozwolę sobie).
Tym razem (nie po raz pierwszy ten film oglądałem oczywiście, ale jak większość wie, w moim wypadku zawsze jest pierwszy raz - taka niepokalana dziewica nie do zdarcia ze mnie:-)) chciałem dać wyraz mej fascynacji strukturą narracyjną tego filmu (kurcze, jak ja bym chciał umieć tak opowiadać...). Opowieści perfekcyjnie się przenikają - jedna wypływa z drugiej, retrospekcje nakładają się na lekturę opowiadania i proces tworzenia filmu; genialna metapoetyckość (a to, że Almodovar pracował nad tym filmem 10 lat nie ma tu nic do rzeczy). A z tych uzupełniających się historii wyłania się zaskakująca nas co i rusz opowieść kryminalna (fachowcy wskazują na czarny kryminał jako źródło poetyki tego filmu [no tak, ale miałem się nie odwoływać do znawców... pytanie, czy sam bym to zauważył - no cóż, wątki kryminalno-sensacyjne bardzo często obecne są w filmach Almodovara i wcale, by dobrze się bawić i by zauważyć ich niestereotypowe potraktowanie, nie trzeba wskazywać dokładnego ich źródła]).
Tak, tym razem chyba na tym poprzestanę, na wyrażeniu mej potężnej pozytywnej zazdrości (pozytywnej, bo chcę oglądać tego rodzaju opowieści, mimo że nie ja jestem ich twórcą - och, co za pycha powiecie [ale czy czasami nie czujecie czegoś takiego, że chcielibyście, by coś, co was zachwyca - do kogo ja się zwracam? - było waszym dziełem]).
A film zaczyna się od znaczącej sceny: dwaj twórcy przeglądają kronikę przeróżnych zadziwiających zdarzeń, o których pisze aktualna prasa, poszukując pomysłu na film... znowu okazało się, że to, co najbardziej filmowe, zdarza się nam w życiu bądź obok nas (choć pomysł na dzieło tego rodzaju może się wydawać wysoce nieprawdopodobny - troszkę to nie tak, jak było u Arystotelesa; ale to też urok Almodavara, że z bardzo dziwacznych sytuacji, często fantastycznych sensu stricto, potrafi wyłowić to, co najbardziej ludzkie; a życie nasze przecież też sobie czasami myślimy wikłając je w przeróżne konwencje wdrukowane nam w umysły przez sugestywność sztuki, z którą obcujemy).
I w ten sposób udało mi się napisać tekst, w którym prawie słowem nie wspomniałem o treści filmu, czy też (co ważniejsze) problemie w nim poruszonym. To ciekawe, bo streszczenie historii w nim opowiedzianej, ale nie tak, jak podał ją reżyser, tylko zgodnie z chronologią, także byłoby interesujące. Bo na tym polega niezwykłość tego filmu - jestem pełen podziwu dla narracji i kunsztu opowiadacza, a jednocześnie wciąga mnie historia; historia, która dzisiaj jest już bardzo głośna, bo dotyczy wpływu celibatu na skłonność księży do molestowania młodych chłopców (no dobra, trochę dodałem od siebie - tzn. ten celibat, bo reżyser nie stawia tego pytania). Kościół już się lekko przebudził, ale potężne osady uprzedzeń płciowych, które pozostawił na mentalności swych wyznawców, jeszcze długo będzie źródłem frustracji wielu europejczyków (właśnie tak, małą literą, bo tak piszemy, gdy chodzi o kogoś związanego z kulturą europejską a nie o mieszkańca Europy; pewnie nie o takie korzenie chodzi tym wszystkim, którzy upominają się o preambuły do różnych fundamentalnych aktów prawnych [i wspaniałomyślnie nie będę rozwijał tego tematu]).
Każdy z bohaterów ma swoją opowieść w tym filmie, co najmniej jest ich cztery. A reżyser stoi z boku i nie ocenia. A przecież mógłby, skoro rozlicza się ze swym wychowaniem. I choć antyklerykalizm tego filmu nie ulega wątpliwości, to Ojciec Manolo, czy też pan Berenguer przede wszystkim (bo Manolo jest postacią fikcyjną przecież i tylko naszym domysłom pozostawia się odpowiedź na pytanie, ile w opowiadaniu Ignacia (specyficzna zbieżność z imieniem młodego uwodzonego przez Gonzaga bohatera "Transatlantyku") jest prawdy - taka niezbędna na tym blogu uwaga epistemologiczna).
No i jeszcze Galicia (miejsce urodzenia i wychowania Ignacia i Juana), o której wspomnieć muszę choć jednym zdaniem, bo w tym roku (jeszcze tym) moje stopy przeszły koło setki kilometrów przez ten region Hiszpanii, a zdjęcia w tym filmie wysmakowane bardzo, więc jak przystało na koniec roku - powspominałem sobie.

Złe wychowanie, reż. Pedro Almodovar

a koniec się zbliża wśród karnawałowych wybuchów radosnych materiałów wybuchowych; uciechy co niemiara: dzieciaki nade mną chcą unieważnić granicę między podłogą a sufitem, psy pochowały się w najciemniejszych zakamarkach mieszkań, ptaki gubią pióra na skostniałych drzewach - i choć to nie planeta Melancholia uderzy za godzinę w moje miasto, to skryć chciałby się człowiek najgłębiej w sobie, by finał był niezauważalny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz