Czasami aż trudno uwierzyć, że takie światy istnieją
alternatywne wydawałoby się
Czy to znaczy, że świat, w którym sami jesteśmy zanurzeni,
jest taki normalny; żeby nie powiedzieć – dobry?
Tytuł „Królestwo zwierząt” (r. D. Michod) najlepiej odzwierciedla istotę problemu, o
który mi chodzi: człowiek wchodzący w życie, uczący się życia, ludzkie szczenię
chłonące ze środowiska prawa nim rządzące (co jakiś czas, szczególnie w
kontekście szkolnictwa, powraca pytanie: kto powinien decydować o wychowaniu
dziecka? rodzice czy państwo (jakkolwiek pojmowane) – trzy filmy, o których w
tym poście chcę, mogłyby stanowić argument przeciwko rodzicom – ale konserwatyści
(i pewnie nie tylko) w takim wypadku uzależniają swoje zdanie od kształtu
rodziny: jeżeli jest ona tradycyjna i bogobojna, to oczywiście jest dla nich
lepszym środowiskiem wychowawczym niż szkoła świecka), prawa wyzbyte
jakiegokolwiek humanizmu czy humanitaryzmu. Tym światem rządzą prawa natury, w
którym dobro stada jest wartością najwyższą. Inne prawa nie istnieją. I tym
nasiąka główny bohater „Królestwa zwierząt”, „Snowtown” i „El clanu”.
Perspektywa narracyjna stawiająca go w centrum uwagi jest tym bardziej
przejmująca. Ale, szczególnie w odniesieniu do pierwszego z tych filmów,
pojawia się pytanie, jakie jest źródło obrony tych, wydawałoby się,
zaprzepaszczonych już wartości. Z jakiego świata one przybyły do bohatera?
Choć filmy różnią się między sobą , łączy je jakaś dziwna,
porażająca bierność bohatera. Widać jak świat każdego z nich tłumi, gasi,
obezwładnia…
I nawet jeżeli stać ich na protest (przede wszystkim w „Snowtown”)
jest on szybko tłumiony.
I te kobiety – matki godzące się na tę sytuację, a być może
nawet w jakimś stopniu dostrzegające w tak chorej sytuacji warunek bycia
wspólnotowego (lepiej jest żyć z dzikim przewodnikiem stada zapewniającym
jedność wspólnoty, w zintegrowanym, mimo że stłamszonym, stadzie, niż samotnie
mierzyć się koniecznością nadania sensu światu, w którym by nie było samca Alfa… (zupełnie inaczej jest w „Rozstaniach i powrotach” (r. A. Minghella) – Amira (Binoche), uciekinierka z Bośni,
widząc, że coś złego dzieje się z synem za sprawą towarzystwa ziomków z
ojczyzny, przeciwstawia się męskiemu światu. I choć w dużym stopniu to
szczęście decyduje, że jej syn najprawdopodobniej zostanie ocalony, to nawet
gdyby nie ono, nie mielibyśmy do niej żalu, a jedynie współczucie – zrobiła, co
się dało, by uchronić swe dziecko przed światem zwierząt, w którym o sukcesie
decyduje instynkt, siła i przewodnik stada. Ale to zupełnie inny film…)
Wróćmy do tych trzech…
- w „Królestwie…” plemienna walka o byt jest na pierwszym
planie , o postępowaniu bohaterów decyduje całkowicie egoistyczny system
wartości…
- w drugim jest już inaczej, tak się przynajmniej wydaje początkowo:
„Snowtown” (r. J. Kurzel – ten od najnowszego „Makbeta”, który zupełnie innym
filmem jest; „Snowtown” w stylistyce filmu dokumentalnego, ten drugi zaś
niezwykle klimatyczny z niezwykle malowniczo rejestrowanymi pejzażami itd…) –
niby opowieść o seryjnym mordercy ale znowu w centrum jest umiejscowiony
bohater, który w zbrodniarzu odnajduje autorytet…
A ten zbrodniarz ma zasady: należy zlikwidować wszystko, co
jest sprzeczne z jego wyobrażeniem o naturalności, ale także wyręczyć
sprawiedliwość, która jest w świecie demokratycznym, jak wiemy, bardzo
nierychliwa. Oczyścić świat z pedofilów, pedałów (bo oni wiadomo, że też
pedofile – jakbym słyszał naszych rodzimych zwolenników czystości rasy) i
wszelkich ułomności…
Oczyścić…
Jak to mówił Soplica: „ dom czyścić z śmieci. Oczyścić dom
powiadam, oczyścić dom dzieci…” – cytat, na który mogą się dziś powoływać z
satysfakcją bohaterscy narodowcy i pójść śladami Gerwazego….
Ale ważniejsze jest znowu dla mnie centralne miejsce w tym
świecie młodego bohatera, który nasiąka jak gąbka prawami narzuconymi przez
guru.
Na początku filmu pojawia się szereg scenek
odzwierciedlających jałowość życia w getcie na przedmieściach. W tę pustkę
wkracza człowiek z jasno określonym – nazistowskim – światopoglądem i
zagospodarowuje psyche młodego człowieka (wiem, wiem – „Więzień nienawiści” i
wiele innych już teraz).
W obliczu pustki cokolwiek nabiera wartości – szczególnie,
gdy się jeszcze nie wykształciło siebie.
Zabierać dzieci z takich rodzin? Z tym zawsze problem, bo
przecież rodzina…a i przypominają się takie ‘szczytne’ działania
przedstawicieli Zachodu, które zmierzały do ucywilizowania Indian, Eskimosów,
Aborygenów, gdy zabierano im dzieci, by nasiąknęły światem cywilizowanym, by
oderwać ich od ‘dzikich’ korzeni. I to zbrodnia była przecież…
Pamiętam „Dreszcze” Marczewskiego; opowieść o chłopcu,
którego na obozie komunistycznym całkowicie przerobiono… Co nas kształtuje? (ale chyba za dużo tych dygresji, bo tu
przecież o zbrodniczych środowiskach kształtujących mówimy [no ale „dreszcze”
to przecież też….no dobra – stop])
„El Clan” (r. P. Trapero) pasuje do tego zestawu, bo bohater
ma pełną świadomość zbrodniczego procederu, w który wciąga go ojciec. A i
ojciec + towarzysze z innego świata pochodzą. To opowieść o Argentynie
współczesnej jest i o tym, jak junta nie przemija bez śladu… opowieść o
patriarchacie obezwładniającym wszelkie moralne odruchy, które mogłyby się
pojawić u członków rodziny.
Rodzina patriarchalna jako metafora junty wojskowej - świetne odzwierciedlenie stosunku do
moralności pozostałych członków rodziny. Ci, którzy nie uczestniczyli w
zbrodni, ale przecież słyszeli jęki porwanych, zachowywali się tak, jakby nic się nie działo. Nie słyszeli…
I choć punktem wyjścia do opowiedzenia tej historii były
wydarzenia, które rzeczywiście miały miejsce, to tworzyły one jednocześnie
bardzo wymowną metaforę sytuacji człowieka żyjącego w kraju rządzonym
autorytarnie; uzależnionym od władzy, która nie przejmuje do wiadomości, że
może się mylić, a każdy, kto jej to wytyka, staje się śmiertelnym wrogiem; w
takiej rzeczywistości o przetrwaniu decyduje trwałość kokonu, w którym się
zamkniemy i wewnątrz którego nie słyszymy nic, co mogłoby zakłócić nasz spokój.
Historia ta pokazuje, czym jest mentalność człowieka wchłoniętego przez rzeczywistość
junty. Człowieka w gruncie rzeczy zlagrowanego. A wewnątrz tego wszystkiego
bohater, którego siła ojcowskiego autorytetu (pan Freud także jest tu jak
najbardziej na miejscu) wciąga w zbrodnię, proceder prowadzący do moralnej
schizofrenii, a następnie do próby samobójczej, w konsekwencji na wiele lat do
więzienia. Tylko jeden, z tej opisanej przeze mnie trójki, tram nie trafił.
Zeznawał przeciwko rodzinie i gdzieś tam sobie żyje. Na pewno nie jest to całkiem
normalne życie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz