niedziela, 24 lipca 2016

8 godzin z Diazem


Najdłuższy film na festiwalu, ale już kiedyś takie bywały.
 "Kołysanka do bolesnej tajemnicy" (Law Diaz) 
i na festiwalu nie powinien to być problem; skoro dziennie potrafimy obejrzeć 5 filmów, to równie dobrze jeden zamiast trzech... i tak cały czas siedzimy w sali kinowej, a Diaza poza festiwalem to nigdzie...
na pewno było warto - pełne wejście w świat przedstawiony, całkowite zanurzenie w rzeczywistości ekranowej - lecz, o dziwo, nie szło to w parze z jakimś szczególnym utożsamieniem się z bohaterami, mimo wszystko pozostali oddaleni, obcy
może dlatego, że to Filipiny i to na przełomie XIX i XX wieku podczas powstania przeciwko rządzącym na wyspach od 300 lat Hiszpanom
To nie tylko czas i miejsce ten dystans (swoją drogą ta obcość kulturowa powodowała, że nie bardzo odczuwałem, iż jest to film historyczny: przecież w tym świecie pewnie i dziś ludzie chodzą podobnie ubrani, a przynajmniej tak mi podpowiada wyobraźnia, bo w takiej Manilii to pewnie nie, ale spodziewam się, że na prowincji tam świat nadal zmienia się stosunkowo wolno, choć pewnie się mylę niestety...), ale chyba przede wszystkim konstrukcja bohaterów i dialogi...głównie mężczyzn. To chyba zasadnicza wada tego filmu: sztywne postaci, retoryczne teksty, niepozbawione patosu...na szczęście za dużo nie dyskutują w tym filmie. Być może rozmowa na temat aktualnej (czasu akcji oczywiście) sytuacji polityczno-historycznej jest potrzebna, by widz, szczególnie taki jak ja, z Europy, zrozumiał kontekst, ale jest to bardzo nieprawdziwe (pewnie też Diaz ma tego świadomość, pewnie to założona koncepcja, niczym w teatrze greckim, gdzie przecież nie o realizm chodzi i pewnie gdybym znał sztukę filipińską, to i tam bym znalazł korzenie takiej, może nawet jeszcze bardziej manifestacyjnej, sztuczności - pewnie bym zrozumiał, ale dystans emocjonalny by przecież pozostał), tak samo jak na przykład rozmowa, w której dziennikarz wytyka zakonnikowi jego iście niereligijne skłonności (choć jestem już zadeklarowanym antyklerykałem, to w sztuce, szczególnie wysokiego lotu, jaką jest ten film, takie retoryczne teksty na temat grzeszności mnicha, teksty, którymi on się w ogóle nie przejmuje, bo nie musi przecież, tak jak i obecnie polski kler, mnie rażą i czynią te 8 godzin mniej wartościowymi) czy też wszelkie wymawiane z uniesieniem deklaracji związanych z miłością do Filipin...itd...
Przecież, i tu przejdę do zasadniczego waloru tego filmu, sposób filmowania filipińskiej natury wystarczy, by przekonać widza o miłości reżysera do ojczyzny. Niezwykle czarno-białe ujęcia zniewalającej przyrody hipnotyzują niczym zdjęcia Selgado (nie przesadzam). To głównie dzięki nim czułem się, siedząc na sali, jakbym był w jakiejś niezwykłej galerii sztuki. Diaz stosuje, jako rasowy przedstawiciel slow-cinema, długie, statyczne (z punktu widzenia ruchów kamery oczywiście) ujęcia; dominują plany ogólne i pełne (zbliżeń chyba nie ma, a jak się pojawiają plany średnie to jakoś tak za blisko bohaterów zaczynamy się czuć - taka koncepcja kadrowania w oczywisty sposób wpływa na nasz dystans emocjonalny w stosunku do bohaterów i podkreśla epickość a jednocześnie powagę opowieści). Oko kamery zachłannie i z miłością wpatruje się w pulsującą życiem dżunglę filipińską, w której labiryncie niemal przez cały film krążą bohaterowie filmu. Niemal, jak w niektórych opisach personifikowanej natury w  "Chłopach", zyskuje ona pełne osobowe trwanie; człowiek niknie na jej tle, jest w pełni od niej uzależniony a swoje trwanie dostosowuje do rytmu jej życia, nie odwrotnie (ta okrutna Historia gdzieś tam w tle oczywiście zakłóca skutecznie tę harmonię, ale o takie postrzeganie uwikłania losu człowieka w świecie przecież chodzi w tym filmie - fatum, ciążące nad Filipinami, o którym mówi bohater, to przecież nic innego jak kolonizatorskie działania Europejczyków, przeciwko którym to powstanie...). Nawet chaty, w których bohaterowie chronią się przed deszczem, są częścią natury bardziej niż efektem kulturowej i zaborczej działalności człowieka. To, co pozostanie mi w głowie po tym filmie to, i tu nastąpi kilka banalnych określeń, falujące, poruszane wiatrem monumentalne drzewa, szum wiatru przemawiający przez falujące trawy i rozbrykane liscie, dźwięk, nieustannie ingerującego w wędrówki bohaterów, padającego deszczu - niezwykłe czarno-białe kadry żyjącej natury. 
A akcja? Bo przecież dzieje się a nie tylko trwa...
Dominują dwa wątki 'drogi': męski i kobiecy. Mężczyźni to oczywiście ci, którzy tworzą historię i są to rewolucjoniści i ich przeciwnicy. Kobiety to te, które ponoszą jej konsekwencje. Uprościłem oczywiście, ale trochę to tak jest. I jak zwykle bardziej do mnie przemawiał los poszukujących męża jednej z nich bohaterek, męża, który wywołał rewolucję i który już stracony jest, niż wędrówka poety, który, niczym Mickiewicz, rzucił pióro, by czyn mógł świadczyć o jego losie. By i wolność była, ale i wartości by mogły stanowić o człowieku i przyszłości (brzmi znajomo? bo i takie jest, także i w tonie lekko polskiego romantyzmu). Trzy kobiety, niczym trzy Marie, poszukujące bohatera albo jego nieistniejącego grobu. I opowieść o przebaczeniu lub jego braku (kobieta potrafi, mężczyzna bardziej zapiekły w swych urazach - czy taka jest prawda? moje doświadczenie podpowiada mi, że niekoniecznie; chyba że tu chodzi o symboliczny pierwiastek męski i kobiecy - w tym wypadku tej symbolicznej kobiecości byśmy mogli przyposać wiekszą skłonność do empatii i przebaczenia i Juranda ze Spychowa uznać za wzorcowego bohatera, który przebył drogę od męskiego pragnienia zemsty ku kobiecej, niemal mistycznej, woli przebaczenia ; i nie ma znaczenia w tym wypadku jegopłeć biologiczna).
8 godzin i mimo, że akcja powoli, to jeszcze by można, ale czas zmierzyć się z następnym dniem festiwalowym...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz