wtorek, 30 czerwca 2015

Trzy dni, jedenaście narracji

Trzy dni, jedenaście narracji,a będzie jeszcze więcej.
Można by powiedzieć, że w ten sposób rozpocząłem sezon festiwalowy (kolejny raz w tym roku zresztą), a jest to i zacne bardzo rozpoczęcie wakacji, które pewnie znowu pod znakiem odziewania się w cudze opowieści minie. Czy to bardziej pasja kulturalna, czy pragnienie ucieczki od własnego życia? Myślę, że dominuje to drugie, aczkolwiek moje, tak zwane, podniebienie kulturalne, kubeczki smaku, wprawdzie nie bardzo wyrobione, ale jednak, nużą się szybko potrawami nazbyt pod względem składu jednorodnymi, przyprawianymi monotonnie i zmuszają do poszukiwań bardziej może wyrafinowanych, których efekty, czyli dzieła festiwalowe, mało rozumiem, ale przynajmniej pozostawiają złudzenie, że do grona odkrywców należę (zbyt rozbudowany ten topos skromności tym razem).
Trzy dni, jedenaście narracji, czyli Festiwal Dwa Teatry (nie mam telewizora, więc jest to wygodna forma nadrobienia tego, co najważniejsze teatralnie w ostatnim roku na ekranie).
I co pozostaje w głowie po takim maratonie? Co bardziej...to tradycyjne danie czy może z tej współczesnej półki (nieskładna ta metafora mieszająca kulinaria z książkami).
Niezależnie od tego, jak atrakcyjne dla mnie są fabuły, nieodmiennie jestem zwolennikiem rejestracji spektaklu teatralnego na żywo (tym bardziej, że nie jeżdżę po Polsce teatralnej i takich rejestracji spragniony jestem bardzo; i mimo że wiadomo: na żywo jest lepiej i super, to ja czasami więcej zobaczyć mogę na ekranie, bo z bliska często bardziej, niż z widowni z miejsc często z problematyczną widocznością; a jak mi się jakiś czas temu na scenie pojawił Gajos z teleportem i słuchałem go, jakbym słuchowiska słuchał, to stwierdziłem, że skoro artyści teatru upodabniają swe widowisko do transmisji telewizyjnej, to ja tę transmisję wolę, bo tańsza choćby jest).
Pisałem ostatnio o Oksanen i różne skojarzenia dotyczące skomplikowanych sytuacji przeróżnych wojennych i po przywoływałem. A zapomniałem o "Naszej klasie" Słobodzianka (reż. Ondrej Spisak), która na festiwalu się pojawiła. I choć mam wiele wątpliwości co do wymuszonej przez teatr (ale czy na pewno?) pewnej schematyzacji postaw, by nie powiedzieć uproszczenia, to ważne jest to rozliczenie i niewątpliwie po zmianie władzy Słobodzianek straci stanowisko dyrektora. Bo choć postaci, mało powiedzieć, że schematyczne i reprezentują po prostu pewne typowe postawy, to i , jak i u Oksanen, tu najbardziej zasłużony ze szkolnej braci dla budowy powojennego ładu (i tak jak u niej najpierw musiał swoje odsiedzieć [podobieństwo losów Zygmunta i Edgara mogłoby może nawet posłużyć jako dowód w procesie o plagiat], ale później już świetnie radził sobie w nowym systemie; pytanie, czy to wyjątkowa cecha tych których gnidami zwiemy, czy też taka cecha każdego przeciętnego i dzięki temu jakoś trwamy) okazuje się być największym łajdakiem (Rosjanom po 17 września donosi na najbliższego kumpla, Niemcy nie mogliby wyobrazić sobie lepszego sojusznika w realizacji ostatecznego rozwiązania, żołnierzem wyklętym był działającym na dwie strony i tylko wspaniałomyślności [? czy też może pewnej intuicyjnej zdolności do zrozumienia, że mściwość nie służy, a może i służy, ale nie tym, co byśmy chcieli...czy też...cholera wie, jak zrozumieć wyrzeczenie się słusznej ze wszech miar zemsty? taka sytuacja: jesteś Żydem, wszystkich ci pomordowali koledzy z klasy, wiesz, którzy, no i po dojściu do władzy komuny, służąc w UB, potwierdzając tą służbą zresztą stereotyp żydokumuny, masz możliwość postawienia przed sądem winnych, w tym księdza  - kim się stajesz? ramieniem dziejowej sprawiedliwości czy rosyjskim sługusem utrwalającym władzę ludową?; nieźle to pokomplikował Słobodzianek...]) i tylko wierze autora dramatu w powracającą falę zawdzięczamy jakieś tam wyrównanie krzywd dziejowych...jakieś tam...śmierć syna nie jest jakieś tam, ale on niejednego syna i córkę i nie w prosty sposób...
To było takie bardziej współczesne przypomnienie, bo Słobodzianek i to relacja z Teatru Dramatycznego w Warszawie była, której wcześniej nie zdołałem, więc dobrze, że teraz...
"Przygoda" Sandora Maraia (reż. Jan Englert) zdecydowanie tradycyjna i w dodatku na potrzeby teatru telewizji tylko, a więc nieco obarczona zarzutem filmu taniego...
Ale fajną rzecz tam zbudował autor
o miłości
i jak o tym syntetycznie, żeby nie opowiadać?
Kochający mąż, powściągliwy bardzo w mówieniu o miłości, co do rozstania między innymi doprowadza, pozwala żonie, by zostawiła go i wyjechała z jego najbliższym współpracownikiem, zyskawszy wcześniej pewność, że tenże do końca jej dni będzie przy niej zajmując się opieką, bo ona śmiertelnie chora jest i ona nie ma się też o tej swojej chorobie nigdy dowiedzieć...jedyny warunek: ma umrzeć nadal mając jego nazwisko...bo on ją kocha i inaczej sobie nie wyobraża...
Proste i nie do wiary.
No i powróciłem na festiwalu na ścieżynkę refleksji na Karskiego temat, o którym też przecież już i to całkiem niedawno...
Tak też zatytułowany był spektakl, "Karski" (reż. M. Łazarkiewicz). Dokumentu trochę w tym było, ale to o robieniu właśnie takiego filmu o nim był spektakl. I powróciło pytanie o wartość czynu tego bohatera. Nikogo nie uratował. Została wykorzystana w gruncie rzeczy tylko jego genialna pamięć. Ileś ludzi zginęło, by ocalić mu życie a w zasadzie właśnie tę jego pamięć. A wszystko po to, by świat się dowiedział... I my tacy zbulwersowani, że wielcy świata tego dowiedzieli się i nic nie zrobili. Przynajmniej nie to, do czego namawiali Żydzi. I w spektaklu tym na ten historyczny dramat nałożono współczesność. Bo przecież dzisiaj bez Karskiego wiemy o mordach wszelakich i bestialstwach przeróżnych...i co? Nic... wielkie nic... no prawie nic... bo oburzeni przecież jesteśmy. Więc ten spektakl bardziej o tym był, o tej drugiej stronie, która rzadko kiedy reaguje, gdy gdzieś tam daleko coś takiego; o nas, którzy doskonale wiemy. A czy z Karskiego uda się Skrzetuskiego uczynić? Tylko wtedy, gdy rolę dla prezydenta USA (który zresztą już był wtedy po słowie ze Stalinem) Sienkiewicz  napisze...na co, jak wiadomo, za późno jest...
Trzy dni, jedenaście narracji, ale ja tylko o tych trzech, z których żadna nawet nagrody nie dostała (poza Julią Kijowską za rolę, ale w innej sztuce, bo ona aż trzech spektaklach grała... rozchwytywana jest...).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz