środa, 1 lipca 2020

Rex flammae

Można by zacząć ten wpis od tajemniczej plagi martwych lisów, jego bohaterem mógłby być Ohnmeist, bezpański pies włóczący się po miasteczku, mnie jednak bardziej utkwiła w głowie przypowieść o motylach. Lecz to nieistotne, bo w tej paraboli przesiąkniętej przejmującym realizmem każdy szczegół może stać się punktem wyjścia do interpretacji ogarniającej całość.

Buller, dowódca oddziału okupującego miasteczko, w którym rozgrywa się akcja powieści, przytacza pouczającą opowiastkę o pewnym specyficznym gatunku motyli. Znamienne, że ich zachowanie określa inteligentnym.

 

Rex flammae – taka nazwa tego gatunku, lecz chyba jednak wymyślona, bo nie znalazłem nigdzie informacji (a chętnie zaspokoiłbym ciekawość, czy to tylko pomysł Claudel’a, czy też rzeczywiście natura bywa tak przemyślna… bywa, wiem, lecz byłby to kolejny na to dowód).

Motyle te żyją w grupach i żerują w grupach. Dla Bullera taka to była parabola społeczności ludzkiej. Pozwalają one, gdy jest odpowiednia ilość zasobów, korzystać z nich także innym gatunkom motylim. Powiedzieć by można - taka międzygatunkowa solidarność. Tolerancja owa na innych nabiera specyficznego znaczenia w momencie pojawienia się drapieżnika. Motyle z gatunku rex flammae ostrzegają się w sobie tylko znany sposób doprowadzając do tego, że ofiarami napastnika stają się tylko Obcy, ponieważ nie znają kodu, za pomocą którego porozumiewają się „solidarni” członkowie społeczności.

Taka przypowiastka na temat ludzkiej „solidarności”.

 

Obcych w powieści było kilku.

Bezpośrednio po spotkaniu Bullera z burmistrzem, kiedy to ten pierwszy podzielił się swymi uwagami na temat przemyślności natury, społeczność miasteczka składa ofiarę z dwóch jej nie w pełni swojskich członków, między innymi z narratora powieści.

Brodeck trafia do obozu, w którym staje przed wyborem życia zdegradowanego do funkcji psa (dosłownie) a śmiercią. Fakt powstania Raportu…  jasno wskazuje, co wybrał. Niezależnie od kosztów pragnął wrócić do ukochanej.

Po powrocie jednak okazało się, że Emelia, którą oszczędzono (choć też była Fremdër, „gnojkiem”, „obcą”) być może w celu „zachowania w sumieniu czystej strefy, nienaruszonej, skrawka dziewiczego obszaru, nietkniętego żadnym złem, który pozwoliłby im zapomnieć o tym, czego się dopuścili, albo przynajmniej pozwoliłby mimo wszystko z tym żyć”, no więc po powrocie okazało się, że i ta dziewicza strefa się nie ostała…

Teoretycznie odpowiedzialni za ofiary są okupanci. I dla mieszkańców każdego miasteczka stanowią oni doskonałe alibi.

 

Ale raport Brodecka, ten powstający na zlecenie grupy trzymającej władzę, która przewrotnie nazwała się Bractwem przebudzenia, dotyczy właśnie tejże przewrotności (znamienna ta skłonność systemowa do odwracania znaczeń o 180 stopni). Raport dotyczy śmierci Anderera, przybysza który "spadł z księżyca albo z jakiejś dalekiej planety". Warto przytoczyć jeszcze kilka narratorskich uwag na jego temat: "Może gdyby miał trochę mniej wstążek, zapachu i pomady, nie byłby w naszych oczach tak kłopotliwym problemem. Może gdyby miał na sobie grube sukno, welur i stary wełniany płaszcz, wtopiłby się w nasze mury i wtedy miasteczko może by go... nawet nie zaakceptowało - na to potrzeba co najmniej pięciu pokoleń - lecz tolerowało, tak jak toleruje się koty czy psy, które biorą się znikąd, zapewne z głębi lasu, a potem rozchodzą po naszych ulicach cichym krokiem i wypełniają je stonowanym szczekaniem czy miauczeniem".

 

Anderer – milcząc tajemnica, w której lustrzanym odbiciu każdy dostrzega ciemną stronę swej grzesznej natury w przekonaniu, że lustro wie wszystko i zdradzić może. Tak jakby jego zbicie anulowało podmiot w nim się odbijający…

Anderer jest przede wszystkim motylem barwnym, co budzi do pewnego momentu niestety śmiech i ironiczne uwagi, bo odmienność wzbudza w nas lęk rekompensowany kpiną aż do chwili, w której zaczynamy podejrzewać, że ów dziwak przenikać potrafi poza powierzchnię rzeczywistości. Obecność, która niepokoi swoją niejednoznacznością, popycha do zbrodni.

Nieprzypadkowo swego osiołka nazwał Sokrates. Miano konia, Panna Julia, prowokuje do poszukiwania interpretacyjnych skojarzeń w dramacie Strindberga; dla mnie takim najprostszym jest przywołanie gęstej małomiasteczkowej atmosfery obwarowanej konwenansami za wszelką cenę dążącej do nienaruszenia status quo, co zbrodnią skończyć się może. Zbrodnia wisiała nad głową przybysza niemal od początku, co dwuznacznie zaznaczone została na transparencie, który pojawił się podczas próby oswojenia go powitaniem:   Wi sund vroch wen neu kamme. Narrator tłumaczy: "Jesteśmy szczęśliwi, kiedy ktoś nowy przybywa" ale "vroch ma dwa znaczenia, zależnie od kontekstu, w jakim się go używa, zadowolony, szczęśliwy, ale także uważny, czujny". I to drugie znaczenie niepokojąco zaciążyło nad dalszym pobytem Anderera. 

 

A można było ten wpis zacząć jeszcze inaczej, od słów staruszka, który jako jeden z nielicznych nosi  w sobie poczucie winy za zbrodnie minionego czasu, choć paradoksalnie najprawdopodobniej nie on a jego syn się do nich przyczynił:

„Proszę tego źle nie zrozumieć […] ale czasem lepiej nie wracać tam, skąd się wyszło. Pamiętamy o tym, co zostawiliśmy, ale nigdy nie wiemy, co zastaniemy, zwłaszcza gdy ludzie na zawsze już postradali zmysły”.

 

Philippe Claudel: Raport Brodecka


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz