Są takie utwory, powieści i filmy, w wypadku których na proces czytania czy też
odbioru istotny wpływ ma to, że w pewnym sensie znamy ich zakończenie. W jakimś
tam stopniu znajomość historii, tej z podręczników czy też plotki i legendy, to
swoisty spoiler. Bez istnienia którego utwór najprawdopodobniej w ogóle by nie
zaistniał.
Ma to miejsce np. w wypadku Białej wstążki Hanekego, w którym to filmie patrzymy na
poszczególne tajemnicze wydarzenia ale i na mentalność bohaterów w perspektywie
tego, co nastąpiło w połowie lat dwudziestych, gdy rządy w Niemczech objęła
partia kompensująca narodowe frustracje. To specyficzne nastawienie odbiorcy,
który zna finał (nieważne czy on ma miejsce w krótszej czy dłuższej
perspektywie czasowej) przewrotnie wykorzystał w swoim filmie Tarantino, gdy to
Brad Pitt bierze na siebie i swego psa siłę uderzeniową bandy Mansona.
może te przykłady nazbyt nomadyczne, skojarzenia oddalone,
zjawiska towarzyszące odbiorowi niekoniecznie z tej samej kategorii, ale tak mi
musnęły myślątka, gdy czytałem powieść, o której dziś tych słów kilka
Tak mi się ostatnio wybrało, że w krótkim czasie dwie
powieści o tak zwanym epickim rozmachu przeczytałem. Pierwsza, o której
chciałem pisać, ale poniechałem, bo stwierdziłem, że za dużo tego dzikiego
zachodu na blogu i tych dziecięcych resentymentów, a tak naprawdę zabrakło mobilizacji,
reszta to zwykła racjonalizacja lenistwa, pierwsza więc to Na południe od Brazos – monumentalny utwór Larry’ego McMurtry’ego. Druga
to Stramer
Mikołaja Łozińskiego. Mniejsza, skromniejsza, ale na pewno o epickim
rozmachu. Nic tych utworów poza tym nie łączy, więc, gdyby to była tak zwana
recenzja, w ogóle bym o opowieści o kowbojach nie wspominał w kontekście obrazu
życia rodziny Stramerów z Tarnowa. Akcja polskiej powieści zaczyna się jakieś
kilkanaście (+) lat po zakończeniu opowieści o przeganianiu bydła z Teksasu do
Montany i łączy ją z ziemiami, na których zbliża się rozwiązanie „kwestii
indiańskiej”, pierwsze zdanie książki: „To dla Rywki wrócił z Ameryki” (Nathan –
ojciec przyszłej, licznej rodziny). A ten spoiler, który podczas lektury w
głowie czytelnika wciąż jest obecny, to oczywiście „ostateczne rozwiązanie
kwestii żydowskiej”. Amerykański brat – Ben – obecny jest w życiu rodziny niemal
do końca, to dzięki jego pieniądzom Nathan może co jakiś czas realizować swoje
nieracjonalne plany biznesowe, kończące się wielodniową depresją zwaną w
rodzinie katarem żołądka i to na nim skoncentrowana jest ostatnia złudna
nadzieja bohaterów na wyciągnięcie ich z kraju, w którym naziści realizują swe
rasowe ambicje.
Ten kluczowy motyw, pieniądze brata Bena, pozwala obalić co
najmniej jeden stereotyp na temat Żydów. Wydawałoby się, że cyklicznie
zasilający niemałą sumą rodzinę Stramerów brat z Ameryki skutecznie przyczyni
się do rozkręcenia jakiegoś pomysłowego biznesu przez Nathana. Bo przecież jest
to naród, który w powszechnym przekonaniu umiejętność pomnażania pieniędzy
otrzymał niemal wraz z dziesięciorgiem przykazań na górze Synaj. Nic z tych
rzeczy. Kolejne „rewelacyjne” koncepcje Nathana przyczyniają się tylko do tego,
że coraz bardziej podziwiamy cierpliwość Rywki i po raz kolejny uświadamiamy
sobie, że to kobiety - matki, żony - są tymi prawdziwymi bohaterkami potrafiącymi
ogarnąć rytm życia codziennego, stanowiący tak naprawdę istotę naszego tutaj
bycia. I o tym życiu jest ta książka.
Czy zwyczajnym? W jakim stopniu dla współczesnego czytelnika
zwyczajne jest to, że ośmioosobowa rodzina mieszka w pokoju z kuchnią, sypia na
czterech łóżkach, po dwie osoby w każdym, oczywiście racjonalnie
rozparcelowanych, najmłodszy brat z najstarszym na przykład. Ale rodzina,
której jednak można zazdrościć. Szczególnie, gdy samemu się takiej nie miało. Bo
utwór w czuły, jak chce tego Tokarczuk, sposób ukazuje relacje pomiędzy jej
członkami, którzy są bardzo różni, co nie ma wpływu na łączące ich więzi. Powieść
nie jest sentymentalna, bebechy nie są stymulowane zbytnią uczuciowością;
uwiarygadnia przedstawienie losów rodziny małym realizmem, także
psychologicznym, gdy narracja personalna zmienia podmiot, z perspektywy którego
postrzegamy rzeczywistość.
Wiadomo, że w drugiej połowie lat trzydziestych narastały w
Polsce nastroje antysemickie. I to skapywanie do rzeczywistości kolejnych elementów
świadczących o rodzącej się wrogości wobec Polaków żydowskiego pochodzenia, to
powolne podgrzewanie żaby, jest w utworze obecne. Staram się unikać prostych
analogii, ale fakt, że Łoziński, by w jakimś stopniu wyobrazić sobie postawy
chłopaków (dlaczego tylko chłopaków?) z ONR-u, po prostu przyglądał się
współczesności, jest co najmniej niepokojący. Zresztą zdanie Mówią rzeczy, których kilka lat temu nie
odważyliby się nawet pomyśleć, obecne w książce pojawia się przecież we
współczesnych relacjach z wydarzeń, podczas których mamy do czynienia z
patriotycznym wzmożeniem. Lecz Łoziński nie epatuje, jego opowieść spleciona
jest z nici zwyczajności, gdzie nawet zło, jak to nazwała Arendt, jest banalne,
co może wywoływać fałszywe wyobrażenie, że niegroźne.
A wątkiem, który dzisiaj specyficznie wybrzmiewa, jest
rozwój ruchu socjalistycznego i komunistycznego. Trzydzieści lat po upadku PRL-u
można już coraz swobodniej (co nie znaczy, że trollowy hejt jest nieobecny w
odniesieniu do tych, którzy chcą przywrócić świadomości społecznej ten wątek
naszej przeszłości) krytycznie i ze zrozumieniem spojrzeć na losy tych, w tym
wypadku przeciętnych, którzy niekoniecznie w imię ideologii (choć i skażenie
nią przede wszystkim w obrazkach z wojny domowej w Hiszpanii jest w utworze
obecne), a często kierując się
pragnieniem uczynienia świata bardziej sprawiedliwym, szczególnie, gdy
wyrastało się w warunkach, które są często nie do wyobrażenia przez tych,
którzy ze szczególną niechęcią traktują ruchy o charakterze socjalistycznym, a
najbliższy kolega mieszka w chałupie z klepiskiem, poświęcają swe życie, dając
wyraz nieprzeciętnej odwadze.
Czytając, cały czas gdzieś tam w tyle czachy obecny jest
potencjalny finał losów rodziny, której miano mogłoby się wydawać ironiczne,
gdy przypiszemy je tylko Nathanowi. Stramer oznacza – krzepki, silny. Ja nie
widzę tu ironii. Jest coś w relacjach łączących Rywkę, Renę, Welę, Nathana,
Rudka, Hesia, Salka i Nuska (oj, gubiłem się początkowo w tych imionach,
szczególnie, że dość wchłaniałem w siebie ten rodzinny mikrokosmos, ja – tak nierodzinny),
co jest świadectwem właśnie siły, krzepkości więzi codziennych i zwyczajnych,
które o trwaniu świata decydują. Niezależnie od tego, co wymyślą sobie
politycy. Gdy po przeczytaniu w myślach wracamy do tej powieści, to wcale nie
ponure klimaty z zakończenia dominują, lecz właśnie ten niejednoznaczny,
niekoniecznie pogodny, nastrój towarzyszący życiu ubogiej rodziny z Tarnowa.
A może to tylko ja tak mam. Bo jestem w stanie sobie
wyobrazić interpretację tego utworu, która kluczem apokaliptycznym byłaby
dziergana.
x
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz