sobota, 26 czerwca 2021

Zwyczajni żydzi

 


Są takie utwory, powieści i filmy, w  wypadku których na proces czytania czy też odbioru istotny wpływ ma to, że w pewnym sensie znamy ich zakończenie. W jakimś tam stopniu znajomość historii, tej z podręczników czy też plotki i legendy, to swoisty spoiler. Bez istnienia którego utwór najprawdopodobniej w ogóle by nie zaistniał.

Ma to miejsce np. w wypadku Białej wstążki Hanekego, w którym to filmie patrzymy na poszczególne tajemnicze wydarzenia ale i na mentalność bohaterów w perspektywie tego, co nastąpiło w połowie lat dwudziestych, gdy rządy w Niemczech objęła partia kompensująca narodowe frustracje. To specyficzne nastawienie odbiorcy, który zna finał (nieważne czy on ma miejsce w krótszej czy dłuższej perspektywie czasowej) przewrotnie wykorzystał w swoim filmie Tarantino, gdy to Brad Pitt bierze na siebie i swego psa siłę uderzeniową bandy Mansona.

może te przykłady nazbyt nomadyczne, skojarzenia oddalone, zjawiska towarzyszące odbiorowi niekoniecznie z tej samej kategorii, ale tak mi musnęły myślątka, gdy czytałem powieść, o której dziś tych słów kilka

Tak mi się ostatnio wybrało, że w krótkim czasie dwie powieści o tak zwanym epickim rozmachu przeczytałem. Pierwsza, o której chciałem pisać, ale poniechałem, bo stwierdziłem, że za dużo tego dzikiego zachodu na blogu i tych dziecięcych resentymentów, a tak naprawdę zabrakło mobilizacji, reszta to zwykła racjonalizacja lenistwa, pierwsza więc to Na południe od Brazos – monumentalny utwór Larry’ego McMurtry’ego. Druga to Stramer Mikołaja Łozińskiego. Mniejsza, skromniejsza, ale na pewno o epickim rozmachu. Nic tych utworów poza tym nie łączy, więc, gdyby to była tak zwana recenzja, w ogóle bym o opowieści o kowbojach nie wspominał w kontekście obrazu życia rodziny Stramerów z Tarnowa. Akcja polskiej powieści zaczyna się jakieś kilkanaście (+) lat po zakończeniu opowieści o przeganianiu bydła z Teksasu do Montany i łączy ją z ziemiami, na których zbliża się rozwiązanie „kwestii indiańskiej”, pierwsze zdanie książki: „To dla Rywki wrócił z Ameryki” (Nathan – ojciec przyszłej, licznej rodziny). A ten spoiler, który podczas lektury w głowie czytelnika wciąż jest obecny, to oczywiście „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej”. Amerykański brat – Ben – obecny jest w życiu rodziny niemal do końca, to dzięki jego pieniądzom Nathan może co jakiś czas realizować swoje nieracjonalne plany biznesowe, kończące się wielodniową depresją zwaną w rodzinie katarem żołądka i to na nim skoncentrowana jest ostatnia złudna nadzieja bohaterów na wyciągnięcie ich z kraju, w którym naziści realizują swe rasowe ambicje.

Ten kluczowy motyw, pieniądze brata Bena, pozwala obalić co najmniej jeden stereotyp na temat Żydów. Wydawałoby się, że cyklicznie zasilający niemałą sumą rodzinę Stramerów brat z Ameryki skutecznie przyczyni się do rozkręcenia jakiegoś pomysłowego biznesu przez Nathana. Bo przecież jest to naród, który w powszechnym przekonaniu umiejętność pomnażania pieniędzy otrzymał niemal wraz z dziesięciorgiem przykazań na górze Synaj. Nic z tych rzeczy. Kolejne „rewelacyjne” koncepcje Nathana przyczyniają się tylko do tego, że coraz bardziej podziwiamy cierpliwość Rywki i po raz kolejny uświadamiamy sobie, że to kobiety - matki, żony - są tymi prawdziwymi bohaterkami potrafiącymi ogarnąć rytm życia codziennego, stanowiący tak naprawdę istotę naszego tutaj bycia. I o tym życiu jest ta książka.

Czy zwyczajnym? W jakim stopniu dla współczesnego czytelnika zwyczajne jest to, że ośmioosobowa rodzina mieszka w pokoju z kuchnią, sypia na czterech łóżkach, po dwie osoby w każdym, oczywiście racjonalnie rozparcelowanych, najmłodszy brat z najstarszym na przykład. Ale rodzina, której jednak można zazdrościć. Szczególnie, gdy samemu się takiej nie miało. Bo utwór w czuły, jak chce tego Tokarczuk, sposób ukazuje relacje pomiędzy jej członkami, którzy są bardzo różni, co nie ma wpływu na łączące ich więzi. Powieść nie jest sentymentalna, bebechy nie są stymulowane zbytnią uczuciowością; uwiarygadnia przedstawienie losów rodziny małym realizmem, także psychologicznym, gdy narracja personalna zmienia podmiot, z perspektywy którego postrzegamy rzeczywistość.

Wiadomo, że w drugiej połowie lat trzydziestych narastały w Polsce nastroje antysemickie. I to skapywanie do rzeczywistości kolejnych elementów świadczących o rodzącej się wrogości wobec Polaków żydowskiego pochodzenia, to powolne podgrzewanie żaby, jest w utworze obecne. Staram się unikać prostych analogii, ale fakt, że Łoziński, by w jakimś stopniu wyobrazić sobie postawy chłopaków (dlaczego tylko chłopaków?) z ONR-u, po prostu przyglądał się współczesności, jest co najmniej niepokojący. Zresztą zdanie Mówią rzeczy, których kilka lat temu nie odważyliby się nawet pomyśleć, obecne w książce pojawia się przecież we współczesnych relacjach z wydarzeń, podczas których mamy do czynienia z patriotycznym wzmożeniem. Lecz Łoziński nie epatuje, jego opowieść spleciona jest z nici zwyczajności, gdzie nawet zło, jak to nazwała Arendt, jest banalne, co może wywoływać fałszywe wyobrażenie, że  niegroźne.

A wątkiem, który dzisiaj specyficznie wybrzmiewa, jest rozwój ruchu socjalistycznego i komunistycznego. Trzydzieści lat po upadku PRL-u można już coraz swobodniej (co nie znaczy, że trollowy hejt jest nieobecny w odniesieniu do tych, którzy chcą przywrócić świadomości społecznej ten wątek naszej przeszłości) krytycznie i ze zrozumieniem spojrzeć na losy tych, w tym wypadku przeciętnych, którzy niekoniecznie w imię ideologii (choć i skażenie nią przede wszystkim w obrazkach z wojny domowej w Hiszpanii jest w utworze obecne),  a często kierując się pragnieniem uczynienia świata bardziej sprawiedliwym, szczególnie, gdy wyrastało się w warunkach, które są często nie do wyobrażenia przez tych, którzy ze szczególną niechęcią traktują ruchy o charakterze socjalistycznym, a najbliższy kolega mieszka w chałupie z klepiskiem, poświęcają swe życie, dając wyraz nieprzeciętnej odwadze.  

Czytając, cały czas gdzieś tam w tyle czachy obecny jest potencjalny finał losów rodziny, której miano mogłoby się wydawać ironiczne, gdy przypiszemy je tylko Nathanowi. Stramer oznacza – krzepki, silny. Ja nie widzę tu ironii. Jest coś w relacjach łączących Rywkę, Renę, Welę, Nathana, Rudka, Hesia, Salka i Nuska (oj, gubiłem się początkowo w tych imionach, szczególnie, że dość wchłaniałem w siebie ten rodzinny mikrokosmos, ja – tak nierodzinny), co jest świadectwem właśnie siły, krzepkości więzi codziennych i zwyczajnych, które o trwaniu świata decydują. Niezależnie od tego, co wymyślą sobie politycy. Gdy po przeczytaniu w myślach wracamy do tej powieści, to wcale nie ponure klimaty z zakończenia dominują, lecz właśnie ten niejednoznaczny, niekoniecznie pogodny, nastrój towarzyszący życiu ubogiej rodziny z Tarnowa.

A może to tylko ja tak mam. Bo jestem w stanie sobie wyobrazić interpretację tego utworu, która kluczem apokaliptycznym byłaby dziergana.

x

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz