„Droga do zapomnienia” sprowokowała mnie do przypomnienia
sobie „Mostu na rzece Kwai” Davida Lean’a… Tajlandia w czasie II wojny
światowej, a w zasadzie Japończycy versus Anglicy, którzy dostali się tam do niewoli porównywanej z obozem
koncentracyjnym. Oglądając film Lean’a
dość długo siedziałem zirytowany. Jak zwykle się okazało, że pamięć szwankuje i
zupełnie zapomniałem o wymowie całości, więc do pewnego momentu odnosiłem
wrażenie, że reżyser tak całkiem poważnie tę niezłomną postawę Anglików prezentuje
(często tak jest, że oglądając, czytając coś nowego, o czym niewiele wiemy,
trudno nam dostrzec autorski dystans do kształtu świata przedstawionego). Ponieważ już tak mam, że za angolami nie
przepadam, to prezentowanie ich niezłomnej postawy, której kwintesencją był
opór wobec pracy fizycznej (swoista pojęcie honoru, które i tak później
przecież złamał; już w tym momencie powinien mi się włączyć czujnik: że reżyser
przecież nie może tak o tym na poważnie…) pułkownika Nicholsona, działało mi na
nerwy. Od początku filmu bliska mi była asekuracyjna postawa komandora Shears’a.
Powszechnie uważa się, że jest to film antywojenny. I nie ma co do tego
wątpliwości: każdy utwór ukazujący absurdalność okrucieństwa musi mieć taką
wymowę (wydawałoby się, że każdy film wojenny powinien do niej zrażać widza;
okazuje się jednak, że często nawet ukazanie największego zła przyczynia się do
pojawienia się kolejnych naśladowców zafascynowanych pierwotnymi instynktami w
nich się gnieżdżącymi; zresztą aktualne wydarzenia na Wschodzie każą podzielać
sceptycyzm co niektórych twórców oświeceniowych, którzy przedstawiwszy
racjonalną satyrę na różne absurdalne aspekty świata naszego, jednocześnie nie
pozostawiali złudzeń co do nadziei na to, że jakakolwiek twórczość jest w
stanie powstrzymać ludzkość przed destrukcyjną działalnością).
Fenomenalnie i niemal groteskowo została ukazana w tym
filmie pycha białego angielskiego żołdaka, który do tego stopnia zachłyśnięty
był (jest) wyższością kultury anglosaskiej nad każdą inną, że by to udowodnić,
jest w stanie zaprząc wszystkie siły, które miał pod swym dowództwem (i w tym
wypadku pracujący fizycznie oficerowie oczywiście już nie łamali świętych
zasad, które swoją drogą też śmiechu warte były [myślę o zakazie pracy
fizycznej dla oficera] i gotowość, by w ich obronie spędzić ileś tam dni w metalowej
puszce wystawionej na pełne słońce, wydaje się być totalną bzdurą… choć może jest
to problem, nad którym warto się zastanowić… tyle że od razu przypomina mi się
biały kołnierzyk księgowego z jednej ze stacji na drodze Marlowa w „Jądrze ciemności”;
kołnierzyk, który był świadectwem przestrzegania zasad właśnie czy wręcz
kultywowania kultury na miarę ocalenia najwyższych osiągnięć cywilizacji). Absurdalność
decyzji pułkownika staje się tym bardziej widoczna, gdy ten film zestawimy z „Drogą
do zapomnienia”, w którym obraz niewolniczej pracy jeńców wojennych nie pozwala
spokojnie zasnąć. Te dwa filmy trzeba oglądać jednocześnie, mocno się
uzupełniają. Lean pobyt Anglików w niewoli przedstawił trochę jak sielankę albo co najmniej prawie radosny obóz
pracy, podczas którego można się wykazać
poziomem swoich kwalifikacji; Teplitzky, nie stroniąc od naturalizmu, wali po
bebechach przywołując obraz piekła porównywalnego z łagrami i lagrami.
Dramat, który przeżywa Nicholson w momencie, gdy uświadamia
sobie, że zbudowany przez niego most jest celem ataku dywersyjnego, nie jest
oczywiście tak zupełnie bez znaczenia. Mimo wszystko most ten staje się
symbolem przeciwstawiania się destrukcyjnym siłom wojny (symbol staje się tym
bardziej znaczący w „Drodze do zapomnienia”, bo to chyba na tym moście – czy też
na jego następcy – dochodzi do pojednania Lomaxa i Nagase). Major Warden, dowodzący
tą akcją, przecież także ukazany jest jako zaślepiony celem ideowiec, który po
trupach zmierza do celu, był w jego imię gotów zabić matkę.
Film, mimo że trącący myszką pod względem języka filmowego,
pozostawia jednak widza z istotnymi pytaniami w głowie (niezależnie od
satysfakcji, że satyrycznie zostały w nim przedstawione persony, których tak nie lubię J); pytaniami
dotyczącymi zaangażowania się w
działania wojenne. Postacią, z którą Lean
chciał, by widz się utożsamił, jest (szemrany) komandor Shears (muszę
przyznać, że mimo bohaterskiego wyidealizowania gdzieś tam postawa tego
żołnierza do mnie przemawiała; powodzenie u kobiet też oczywiście nie było tu
bez znaczenia J).
Przede wszystkim chciał przeżyć (w naszej polskiej tradycji rzecz rzadka
niestety). Bohater sceptyczny wobec wszelkich działań prowadzących do
niepotrzebnego narażania życia, bez względu na uzasadnienie: szczególnie jeśli o patriotyczne motywacje chodzi; do końca
pragnący uniknąć niepotrzebnego poświęcenia życia, ale w momencie próby
jednoznacznie dał widzom do zrozumienia swą postawą, że asekuranctwo czy wręcz
rozsądek bądź ‘tylko’ umiłowanie życia nie musi oznaczać tchórzostwa. Troszkę
mi on się kojarzył (nie gdy oglądałem film, ale gdy napisałem powyższe o nim
uwagi) z ‘Dudusiem’ z Munkowkiej Eroiki
(oba filmy powstały w tym samym 1957 roku!) i teraz to już w ogóle ,
pamiętając oczywiście o ogromnych różnicach w stylistyce filmów, ten Leanowski
pacyfizm z ‘mostu na rzece’ będzie mi się kojarzył z ironiczną postawą Munka.
A w centrum tego filmu, jego filarem i fundatorem, jest
pojęcie tak nam Polakom bliskie jak honor.
Honor Nicholsona, który w imię bardzo specyficznego jego
rozumienia niemal doprowadził do fiaska operacji dywersyjnej wojsk własnych.
Honor Wardena, który dla powodzenia tej akcji byłby w stanie
zabić matkę własną a już na pewno, i to bardzo dosłownie, swego żołnierza,
który odważnie wykonuje jego rozkazy, ale niestety pojawiło się ryzyko, że może
trafić do niewoli i zbyt dużo wyśpiewać wrogom (film zbudowany jest na paradoksach,
które wielu – szczególnie tym na górze – powinny dać do myślenia).
Honor Saito, który jeśli nie zbuduje w terminie mostu, jest
gotów popełnić harakiri (nie mówiąc o okrucieństwie, do którego jest zdolny za
życia).
Honor Shears’a, który bez żenady przyznać może, że honoru
nie ma (i ja go rozumiem) i dzięki temu może uciec z obozu jenieckiego w
przeciwieństwie do pułkownika, któremu honor na to nie pozwala (no i niestety
przypomniał mi się „Katyń” Wajdy i ta niezrozumiała dla mnie zupełnie postawa
polskich oficerów, którzy mogli uciec, ale honor….).
I na koniec honor Lomaxa (bo przecież to film z tym
bohaterem sprowokował mnie do tego wpisu): jednoznaczny, heroiczny, pozbawiony
wątpliwości i paradoksów. I na tym polega różnica między tymi dwoma filmami. Ten
nowszy jest jednoznaczny. Z głębokim przesłaniem wyrażonym w aż nadto
dydaktyczny sposób kojarzący mi się z Jurandem czy też Skrzetuskim, którzy
podnoszą przebaczenie do rangi sentymentalnej sceny na moście. Zwolennicy tego
filmu zwracają uwagę, że to ważne, że na faktach i że oni naprawdę. Wschód
słońca w górach też jest prawdziwy i niezwykły i go uwielbiam, ale pewnie nigdy
robiąc film na przykład o wojnie domowej w Bieszczadach nie umieściłbym w nim
takiego ujęcia. Historia Lomaxa, jego
traumy i przebaczenia… oj tak, aż się prosi o sfilmowanie…ponowne… Oczekiwałbym
filmu zdecydowanie bardziej zsubiektywizowanego, takiego, w którym nawet może
czasami nie jesteśmy w stanie odróżnić koszmarów bohatera od rzeczywistości z
snującą się gdzieś tam pomiędzy wspomnieniami kolejnych ciosów jedwabną nitką
Ariadny… Bo najbardziej mi się w tym filmie podobała scena w pociągu, gdy Eric
poznał Patricię.
Most na rzece Kwai, reż. David Lean
Droga do zapomnienia, reż. Jonathan Teplitzky