Podczas oglądania „Happy
Endu” Hanekego miałem kłopotliwe poczucie bliskości z bohaterami, których
tak lubi pokazywać na ekranie austriacki reżyser. Ten chłód, dystans, a przede
wszystkim – podejrzenie o to, że z uczuć amputowani zostali. Specyficzne – to,
co pewnie było przedmiotem krytycznego jednak oglądu mieszczańskiego wyalienowania
ze świata ludzkich uczuć, przyczyniało się do tego, że chyba rozumiałem tych ludzi,
bo sam taki jestem jak oni (poza poziomem ekonomicznym oczywiście – co jest
zapewne w przekonaniu twórcy jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy; co jest
pewnie prawdą, bo poczucie stabilności materialnej jest względne bardzo).
Przypomniałem sobie w trakcie oglądania inny film (a jest tego
sortu [podkreśliło mi na czerwono wyraz ‘sort’ – czyżby to nie był jeszcze
wyraz ze słownika powszechnej polszczyzny?] wiele i dlaczego ten akurat w tym
momencie, to już pytanie do psychoanalityka), który wyzwolił we mnie podobne
myślątka; film, w wypadku którego przyznanie się do bliskości z bohaterką chyba
jest już czymś bardziej niż – kłopotliwym.
„Code Blue” Urszuli
Antoniak
Opowieść o kobiecie, która wymościwszy się w swoje
samotności, gdy już niemal niewidzialna się stała, czyniąc swe dobroczynne akty
eutanazji, uległa pokusie przekroczenia, by się przekonać, że naraziła się
tylko na ciosy bez możliwości dotknięcia nawet skrawka przyjemności. Albo że to
właśnie przyjemność jest.
Przypomniałem sobie ten film nie tylko, by skonfrontować się
po latach z Marian, lecz także by na „Między
słowami” (ostatni film Antoniak) spojrzeć przychylniejszym okiem, bo jakoś
mnie nie przekonał (jeszcze…bo dam mu szansę i ponownie pewnie niebawem).
To specyficzne jest uczucie, gdy oglądamy chłodne i sterylne
wnętrza szpitala i mieszkania Marian i czujemy, że w takiej przestrzeni byśmy
się czuli fatalnie, a jednocześnie znajduje ona oddźwięk w naszych duchowych
zakamarkach. Dysonans niby jakiś. Ale może też rodzaj prawdy o człowieku. Ten
kontrast pomiędzy tym, co mu się w środku zrobiło, a tym, co kreuje na zewnątrz.
By wyrównać…
Ale co właściwie czyni tę Marian taki mi bliską? Przecież
nie mam w sobie takiej potrzeby, by dokonywać nielegalnej eutanazji czyniąc z
siebie swoistego Anioła Śmierci, który skraca cierpienie (u Hanekego jest to akt
miłości przecież, bo dotyczy kogoś, z kim uczucie nas i był to swoisty heroizm,
choć bardzo dyskutowany przecież. A i ten sadomasochizm na końcu raczej jest mi obcy. A to chyba
najważniejsze rzeczy, które w tym filmie charakteryzują sytuację bohaterki.
Choć ten sadyzm, to jednak raczej nie był upragniony. Ta scena, nieprzyjemna
bardzo przecież, była swoistą figurą sytuacji Marian w świecie. Dopóki
izolowała się od świata, miała kontrolę. Ale nie jest to, niezależnie od tego,
że samotność wydaje się być jej wyborem (i to lubię), sytuacja pozbawiona
pragnień i lęków. Zanim doszło do spotkania z Konradem śledziliśmy kolejne
etapy przełamywania przez Marian swej mizantropii. Widzieliśmy, że nie jest
zupełnie pozbawiona pragnienia kontaktu; to tak nie działa – samotność, nawet
ta z wyboru, nie musi być źródłem jakiegoś niesamowitego komfortu i szczęścia.
Z filmu można by wyciągnąć wniosek, że jest to mniejsze zło. Wydaje się, że w
tym świecie dobra to w ogóle nie ma; że ze świata uciec należy, gdy dyskomfort wynikający
z cierpienia przerasta naszą zgodę na trwanie. Tak pewnie myśli Marian absolutyzując
swoje postrzegania życia. A że jest to zbytnie uproszczenie, zobaczyła gdy
pacjent, któremu chciała ulżyć i odesłać z tego świata, zaczął rozpaczliwe
bronić swego prawa do życia. Może to był ten moment, kiedy postanowiła obniżyć
poziom swej samokontroli i pozwolić sobie, tak jak radzi jej zresztą koleżanka
z pracy, na wpuszczenie do swego świata drugiego człowieka, który mógłby stać
się źródłem przyjemności. Postanowiła sprawdzić? Zaryzykowała… i skończyło się
fatalnie. Bo wydaje mi się (interpretacje są różne), że poniosła porażkę; albo
inaczej – teraz już wie, że nie dla niej jest ten rodzaj funkcjonowania w
świecie. Wybiera życie – po uprzednim oczyszczeniu (te dwie ostatnie sceny:
próba samobójcza i prysznic).
No i teraz pytanie: czy opowiedziana przez Antoniak historia
odzwierciedla sytuację uniwersalną (przeważnie tak mam, że najpierw muszę sam
sobie przedstawić film na poziomie dosłownym [i to chyba podstawowa funkcja
tego bloga jest], dzięki tej mojej narracji wyłoniła mi się w głowie [sama? –
no bo skąd, jakie zwoje mózgowe są za to odpowiedzialne, jak to swoją wolą
wyzwolić?] metafora jakaś całościowa)?
Nie byłoby to nic nowego, ale zobrazowane zostało bardzo
drastycznie. To, że mamy do wyboru samotność niemal całkowitą naznaczoną
mizantropią albo narażanie się na ciosy, niekoniecznie tak perwersyjnie
seksualne i okrutne jak filmie. A szczęścia nie ma w ogóle. Albo tylko takie
szczęście. Wołanie o pomoc (kod niebieski) może być źródłem tylko upokorzenia.
Na obrazie Bruegla jest jednak inaczej: tam Mizantrop stoi
tyłem do pięknego pejzażu, nie chce dostrzec urody życia, która jest..
No i co mnie łączy z Marian? Może i niewiele, ale rzeczy
jednak ważne: chłód emocjonalny, wybór samotności, voyeryzm (o którym nie
pisałem, ale on ważny… a te moje godziny w kinie, to co jest?), pewna skłonność
do ascetyzmu (choć tu już może przesadziłem), postrzeganie życia jako swoistego
źródła cierpienia, konieczność pogodzenia się z tylko taką możliwością
szczęścia, które wydaje się możliwe, jakiś rodzaj mizantropii.
Niemało tego, ale ja jednak wciąż kocham źródło zaranne.
O spotkaniu można jednak różnie (pomyślałem sobie o filmie The Visitor Toma McCarthy'ego).
Code Blue reż. Urszula Antoniak