Bardzo mi się podoba.
Jagoda Szelc
Ten jej debiut. Który jest na pewno przykładem tego, że najciekawsze rzeczy dziś powstają pomiędzy. Między innymi gatunkami. Wydaje się czasami, że to zabawa tylko (dlaczego „tylko? - jakby zabawa była czymś złym... nie jest!) w policjantów i złodziei, twórcy igrającego z wyobraźnią widza i największa jego porażka, gdy, mimo wysiłków związanych z pozostawianiem fałszywych tropów, widz zna ciąg dalszy z 10 minutowym wyprzedzeniem. Bywa tak i to też fajne. Ale świadomość, że mówiąc cokolwiek, stosujemy konwencję i że ramy jej zniewalać mogą, bo poprzedza ona nas (tak tak Gombro to), nie do beztroskiej zabawy jej przejawami bądź zamilknięcia prowadzić musi. Znając jej język, mając świadomość tropów przez nią pozostawianych, można też powiedzieć coś ważnego o świecie od siebie. Zagrać nią. Konwencją. By, ostatecznie, o niej samej też coś. Bo przecież inaczej mówić nie można. Tylko mówiąc.
I robi to Jagoda Szelc. Mówi w swoim filmie o zniewoleniu naszym pragnieniem posiadania kontroli („Wieża”), uświadamiając widzowi po drodze, jak podczas oglądania filmu lubi on mieć kontrolę nad konwencją, ale pozostawia nas z poczuciem, i chyba inaczej być nie może, źe sama, jako reżyser ma pełną kontrolę. Choć przyzwala nam na to, by podczas oglądania jej filmu mieć jednak w głowie swój film. Bo nad tym kontroli nie ma. Więc ja o swojej „Wieży. Jasny dzień” teraz.
O czym jest ten film? Na takim wyższym, do czego te różne konwencje i granie filmowymi skojarzeniami, poziomie uogólnienia.
Myślę, że o żywiole, w którym ograniczony człowiek zanurzony został, światem zwanym. Wydaje się (czy słusznie?), że dla jako tako sensownego funkcjonowania (czy przetrwania?) w świecie musimy mu nadać porządek. Według Szelc chyba (choć powinienem pozbyć się wątpliwości, skoro ona mi na swój film przyzwala) jest to zawsze uzurpacja, a już na pewno jego, świata, ograniczenie. Bardzo lubimy takie powiedzenie, służące najczęściej utwierdzeniu nas w poczuciu bezpieczeństwa - „wszystko pod kontrolą”. Problemy mogą się pojawić wtedy, gdy rzeczywiście w to uwierzymy; gdy nie tylko podtrzymywanie się na duchu, ale głębokie przekonanie. Taka jest Mula ale i jej mąż Michał. Ona spotkanie z siostrą zaczyna od narzucenia zasad, on przed snem włącza nasłuch dziecinnego pokoju. Film utkany jest, nie nazbyt nachalnie, ze świadectw takiej postawy reprezentowanej przez gospodarzy przyjęcia pierwszokomunijnego. Znaczący ten pies uwolniony przez Kaję, który podobno lubi pohasać, więc trzeba mu tego zabronić. Pies - prościutki symbol obecności żywiołu natury w świecie człowieka (zawsze fascynowało mnie, którym także pełen winy, to, że mądrym widzimy tego psa, który karnie wykonuje ludzkie polecenia - swoisty antropocentryzm czy jakiś inny centryzm: poziom zniewolenia naszym ograniczeniem świata do zrozumiałych miar staje się stopniem mądrości... powiedzieć, że to zabawne, to eufemizm).
W ten świat wkracza trickster (tytuł książki, którą najmłodsza bohaterka dostała w prezencie pierwszokumunijnym) czyli Kaja. I ona tylko jest. Czasami tylko coś. Bo jej obecność jakby poza możliwościami dostępnych nam możliwości dyskursu. Może wydawać się to niezrozumiałe, źe Muna z dość błahego powodu w pewnym momencie wpada w histerię i pragnie gwałtownie bardzo wyrzucić Kaję ze swojego domu. Ale ona podminowana była od początku i drobne sytuacje, w których Kaja prawie że nie przekracza zakreślonych przez jej rodzinę norm kruszą jej świat, bo w sumie to jej obecność sama. Już jak w horrorze - Obecność. A wcześniej to w taki dramat rodzinny; podskórnie naznaczony nieokreśloną przeszłością. I to filmowany tak, by, wydawałoby się, zwieść widza. Ale przecież to funkcjonalne - horror czy też apokalipsa (Jasny dzień?) obecny jest w świecie, który uznajemy za oczywisty i normalny. Innego końca świata nie będzie. Tchnienie burzy już czuć w powietrzu, w naturze, która filmowana jak w „Pikniku pod Wiszącą skałą” z towarzyszącymi niepokojącymi dźwiękami sugerującymi istnienie tego wszystkiego, co poza ludzkim porządkiem.
Jagoda Szelc
Ten jej debiut. Który jest na pewno przykładem tego, że najciekawsze rzeczy dziś powstają pomiędzy. Między innymi gatunkami. Wydaje się czasami, że to zabawa tylko (dlaczego „tylko? - jakby zabawa była czymś złym... nie jest!) w policjantów i złodziei, twórcy igrającego z wyobraźnią widza i największa jego porażka, gdy, mimo wysiłków związanych z pozostawianiem fałszywych tropów, widz zna ciąg dalszy z 10 minutowym wyprzedzeniem. Bywa tak i to też fajne. Ale świadomość, że mówiąc cokolwiek, stosujemy konwencję i że ramy jej zniewalać mogą, bo poprzedza ona nas (tak tak Gombro to), nie do beztroskiej zabawy jej przejawami bądź zamilknięcia prowadzić musi. Znając jej język, mając świadomość tropów przez nią pozostawianych, można też powiedzieć coś ważnego o świecie od siebie. Zagrać nią. Konwencją. By, ostatecznie, o niej samej też coś. Bo przecież inaczej mówić nie można. Tylko mówiąc.
I robi to Jagoda Szelc. Mówi w swoim filmie o zniewoleniu naszym pragnieniem posiadania kontroli („Wieża”), uświadamiając widzowi po drodze, jak podczas oglądania filmu lubi on mieć kontrolę nad konwencją, ale pozostawia nas z poczuciem, i chyba inaczej być nie może, źe sama, jako reżyser ma pełną kontrolę. Choć przyzwala nam na to, by podczas oglądania jej filmu mieć jednak w głowie swój film. Bo nad tym kontroli nie ma. Więc ja o swojej „Wieży. Jasny dzień” teraz.
O czym jest ten film? Na takim wyższym, do czego te różne konwencje i granie filmowymi skojarzeniami, poziomie uogólnienia.
Myślę, że o żywiole, w którym ograniczony człowiek zanurzony został, światem zwanym. Wydaje się (czy słusznie?), że dla jako tako sensownego funkcjonowania (czy przetrwania?) w świecie musimy mu nadać porządek. Według Szelc chyba (choć powinienem pozbyć się wątpliwości, skoro ona mi na swój film przyzwala) jest to zawsze uzurpacja, a już na pewno jego, świata, ograniczenie. Bardzo lubimy takie powiedzenie, służące najczęściej utwierdzeniu nas w poczuciu bezpieczeństwa - „wszystko pod kontrolą”. Problemy mogą się pojawić wtedy, gdy rzeczywiście w to uwierzymy; gdy nie tylko podtrzymywanie się na duchu, ale głębokie przekonanie. Taka jest Mula ale i jej mąż Michał. Ona spotkanie z siostrą zaczyna od narzucenia zasad, on przed snem włącza nasłuch dziecinnego pokoju. Film utkany jest, nie nazbyt nachalnie, ze świadectw takiej postawy reprezentowanej przez gospodarzy przyjęcia pierwszokomunijnego. Znaczący ten pies uwolniony przez Kaję, który podobno lubi pohasać, więc trzeba mu tego zabronić. Pies - prościutki symbol obecności żywiołu natury w świecie człowieka (zawsze fascynowało mnie, którym także pełen winy, to, że mądrym widzimy tego psa, który karnie wykonuje ludzkie polecenia - swoisty antropocentryzm czy jakiś inny centryzm: poziom zniewolenia naszym ograniczeniem świata do zrozumiałych miar staje się stopniem mądrości... powiedzieć, że to zabawne, to eufemizm).
W ten świat wkracza trickster (tytuł książki, którą najmłodsza bohaterka dostała w prezencie pierwszokumunijnym) czyli Kaja. I ona tylko jest. Czasami tylko coś. Bo jej obecność jakby poza możliwościami dostępnych nam możliwości dyskursu. Może wydawać się to niezrozumiałe, źe Muna z dość błahego powodu w pewnym momencie wpada w histerię i pragnie gwałtownie bardzo wyrzucić Kaję ze swojego domu. Ale ona podminowana była od początku i drobne sytuacje, w których Kaja prawie że nie przekracza zakreślonych przez jej rodzinę norm kruszą jej świat, bo w sumie to jej obecność sama. Już jak w horrorze - Obecność. A wcześniej to w taki dramat rodzinny; podskórnie naznaczony nieokreśloną przeszłością. I to filmowany tak, by, wydawałoby się, zwieść widza. Ale przecież to funkcjonalne - horror czy też apokalipsa (Jasny dzień?) obecny jest w świecie, który uznajemy za oczywisty i normalny. Innego końca świata nie będzie. Tchnienie burzy już czuć w powietrzu, w naturze, która filmowana jak w „Pikniku pod Wiszącą skałą” z towarzyszącymi niepokojącymi dźwiękami sugerującymi istnienie tego wszystkiego, co poza ludzkim porządkiem.
Opozycja Wieży i Jasnego dnia ma ewidentnie charakter religijny.
Przekroczenie granic oczywistości, wyjście poza ściśle określone reguły
uporządkowanego ludzkiego świata otwiera na Tajemnicę. Nieprzypadkowo akcja
filmu rozgrywa się podczas celebrowania I Komunii niby świętej. Młoda
bohaterka, Nina, doświadcza w tym dniu religijnego doświadczenia. Ale,
paradoksalnie (i nikogo jakoś to już w naszym kraju nie dziwi), nie w kościele,
z którego czym prędzej chce umknąć. Zresztą wraz z bacią i matką (biologiczną) –
takie trzy pokolenia czarownic, szeptuch, wiedźm (babka moment narodzin Kai wspomina
jako czas wielkiej radości; Mula zaś rodziła się długo i było to bardzo męczące
doświadczenie – to pewnie też coś znaczy; zresztą cudowne ozdrowienie babki po
przyjeździe Kai i nawrót choroby podczas nabożeństwa w kościele stanowi także
oczywisty symbol kondycji świata, w którym za nieistniejące uznaje się
wszystko, co przekracza ubogą ludzką miarę).
Kościół to nie jest przestrzeń transcendencji. Kościół to Wieża. Też.
Zakończenie. Jak za pomocą formy, która zawsze jest już gotowa, która „poprzedza”,
przedstawić przekroczenie. Jak przedstawić, niczym w „Pikniku po Wiszącą skałą”
zaanektowanie ludzkiego przez wszechogarniające. Można tylko próbować. I skoro
większa część filmu zrealizowana jest w konwencji niemal paradokumentalnej,
Inny świat stał się horrorem z armią
zombi w roli głównej.
Innego końca świata nie będzie.
Wieża. Jasny dzień, reż. J. Szelc