Opowieść nie tylko o przegranych ale i o kobietach, nad którymi władzę przejęli butni, zwycięzcy faceci. Przychodzą mi do głowy różne analogie ze współczesnością tego antycznego dramatu, ale (nawet jeżeli o nich za chwilę napiszę), niekoniecznie muszą one motywować spektakl Jana Klaty z Teatru Wybrzeże.
Nie wchodząc w szczegóły filologiczne, ponieważ co niektórzy recenzenci dość szczegółowo się tym zajęli, warto jednak przywołać pewne okoliczności z czasów powstania dramatu. Eurypides odważył się w swej tragedii wystawionej w 415 r.p.n.e. przedstawić wojnę trojańską z perspektywy zwyciężonych i pohańbionych. Grecy zaś są w tej sztuce zdradliwi, cyniczni, butni i prostaccy nawet (być może za bardzo formułuję te oceny na podstawie spektaklu Klaty). Skonfrontował swych ziomków nie z heroiczną i wzniosłą wizją homerycką przeszłości, a z wręcz z pacyfistycznym obrazem okrucieństwa i bezsensu. W czasach, w których rządzący zachłystują się polityką historyczną czyniącą z postaci co najmniej dwuznacznych moralnie niezłomnych herosów z patriotyzmem zamiast mózgu, jest to myślę okoliczność warta przypomnienia. Tym bardziej, że Eurypides przez Ateńczyków także nie został zaakceptowany i nagrody za swą tetralogię nie otrzymał. 2 i pół tysiąca lat minęło a obraz i postawa ludu niespecjalnie uległa zmianie. Nie jesteśmy w stanie zaakceptować ciemnej strony naszej przeszłości - szczególnie, gdy koncentrujemy się na wstawaniu z kolan coraz bardziej przywierając tymi kolanami do ziemi przed klerem. Klata nie jest tak bezpośredni w narzucaniu analogii jak ja i oczywiście wychodzi to na dobre spektaklowi.
Świat bohaterów przedstawienia dzieli się na dwa obozy: Trojanek i Greków. Wzniosłych i dumnych przegranych kobiet oraz butnych i prostackich mężczyzn, którzy mają władzę. Gdy pojawiają się oni w tandetnych archaicznych maskach, sprawiają wrażenie starców z innej epoki czerpiących perwersyjne profity z tego, co otrzymali od losu (na poziomie boskim to oczywiście od Ateny, która zawiedziona ich postawą zapowiada im przyszłe klęski [i to jest optymistyczna wymowa spektaklu], w wymiarze ludzkim zawdzięczają zaś wszystko Odysowi jak wiemy i jego sprytnemu [zdradliwemu?] pomysłowi; Odysowi zinfantylizowanemu, bawiącemu się światem niczym zabawką w postaci konika trojańskiego). Dość szybko w mej głowie pojawiły się skojarzenia z różnego typu gremiami, świeckimi i bardzo nie, w których zasiadają szacowni starcy i decydują o losie kobiet. Decydują o ich opresji. Jak w symbolicznej scenie sądu nad Heleną, gdy stoi ona zniewolona sznurami pilnowana przez kilku rosłych facetów. W masce Hannibala Lectera, bo przecież jest najgroźniejszym potworem na świecie.
Nie ma tego w spektaklu (chyba), ale tak sobie myślę, jak to łatwo obciążyć Helenę winą za wojnę trojańską. Bo przecież nawet, gdyby jej argumenty nie były wydumane, że uratowała Greków (nie znam tej wersji i nie wiedziałem dotychczas, że w gruncie rzeczy Hera i Atena swymi pokusami kierowanymi pod adresem Parysa podczas słynnego sporu o owoc doprowadziłyby do zagłady Grecji a więc i Sparty,) a nie pohańbiła, nawet gdyby z chęcią z tym Parysem uciekła ze Sparty, to czy jest to wystarczająca przyczyna, by zgładzić miasto. Czy ten urażony męski honor wystarczy, by usprawiedliwić bandę zbirów, którzy mordują, gwałcą i palą? Bo co? Bo jeden z nich stracił swą wartość w oczach swej (!!!- swej, ha ha) kobiety?
Podobała mi się bardzo scena, w której Polyksena (Magda Gorzelańczyk) dumnie godzi się z wyrokiem Greków wiernych jakimś archaicznym barbarzyńskim obyczajom (czy religijnym?). Postanowili oni(głos Odysa przeważnie najważniejszym był w radzie, dwulicowego Odysa, któremu wcześniej życie darowała Hekabe i chyba za tę wspaniałomyślność mści się ten mało wzniosły bohater grecki) złożyć ją w ofierze na grobie Achillesa. W obliczu wyroków, które może nie są konieczne, a są jedynie wymysłem chorej męskiej oczadzonej dziwną wiarą wyobraźni, postawa taka, godna, śmiała i dumna, stanowi chyba jedyną formę ocalenia. Mimo że klęska jest już przypieczętowana. To jest ten typ postawy, który w końcu doprowadzi do tego, że świat sprawujących władzę macho zakrztusi się własną karłowatością. Bo Polyksena jest piękna w przeciwieństwie do tandetnych wodzów greckich. Polyksena z wyzywającym uśmiechem na twarzy, śmiało patrząca w oczy cynicznego posłańca. Nie mam wątpliwości, że przyszłość należy do takich kobiet.
Zwycięzcy i zwyciężeni. Świat permanentnie kształtowany jest przez spory, konflikty i wojny. Demokracja także jest swoistym teatrem nieustającego sporu racji. Groźny się on staje w momencie, gdy zwycięzca dąży do całkowitego pohańbienia przeciwnika. Gdy zapomina, że władza jest krucha bardzo. I ta analogia do współczesnej naszej sytuacji także dość prosto mi się narzuciła. Za prosto. Bo wprawdzie skłonny byłbym przyznać, że to nowe, co teraz przy władzy, jest tandetne i parciane, prostackie i bezwzględne, ale daleki jestem od tego, by w pokonanych dostrzec czystość i dumę kobiet trojańskich. Prędzej widzę w tym przeciwstawieniu uniwersalne, ale już nieco banalne, przesłanie, że często to, co nowe i zwycięskie, wcale nie jest lepsze a wręcz przeciwnie. Jest brzydkie i pachnie barbarzyństwem. Choć oczywiście poczucie władzy jest źródłem dziwnej pewności, że to, co barbarzyńskie, jest gdzie indziej.
Chciałoby się jeszcze o kilku scenach. Wspomnę tylko o Andromasze, która z puklerzem swego męża za głową jakby ogromny jakiś kołnierz miała. Figura kobiety, której historia każe na swych barkach los męża dźwigać. O nim będą pieśni recytować, ona pohańbiona.
„Wy te same drżące u nieba,
wy te same róże sadzić jak głos
na grobach przyjdziecie i dłonią
odgarniecie wspomnienia i liście, jak włos
siwiejący na płytach płaskich” (Baczyński)
Eurypides Trojanki reż. Jan Klata