Czy też ogień w głowie niczym w słynnej sztuce Mayenburga.
Trochę rozumiem tych, którzy twierdzą, że „Płomienie” (reż. Chang-dong Lee) to film o niczym.
Może o Niczym.
Dosłownie.
Bo mogłoby się wydawać, że to zabawa tylko. Jak wiele
zresztą narracji, w której mamy do czynienia z niejasnym statusem ontologicznym
świata przedstawionego (by nie użyć mego ulubionego terminu – „narracji
schizofrenicznej” – gdyż za bardzo odsyła do stanów chorobowych podmiotu
opowieści). Bo jest on niejasny (jak wiele zresztą rzeczy w tym filmie, co być
może skoryguję po ponownym obejrzeniu, bo jest to jeden z tych, które
koniecznie jeszcze raz, ale i tak teraz kilka narzucających się odprysków myśli
postaram się). Bo z czym mamy do czynienia? Skoro bohater jest pisarzem i
ciągle nie wie, o czym ma być ta jego powieść (koniecznie Faulknera przypomnieć
sobie trzeba…ech, ileż tych rzeczy do przypominania, ale to chyba całkiem fajne
– takie poczucie, że ciągle jeszcze tyle), to może właśnie śledzimy na ekranie
tę jego powieść, co sugeruje scena, gdy siedzi w pokoju Ha-emii (a może to
jednak nigdy nie był realny jej pokój, bo przecież u niej ciągle bałagan był i
to posprzątanie zagadkowe; no ale na wieszakach sukienki? – ale kto wie, czym
się otacza pisarz, gdy stymuluje swą wyobraźnię elementami świata
przedstawionego…ale…ale) i wystukuje na maszynie, jedyny raz przy pracy
twórczej, i kamera wychodzi z tego pokoiku na poddaszu niczym z jakiegoś
paryskiego zakątka twórczego pod dachami kamienic?
Częściej jednak podczas oglądania towarzyszyło mi
przekonanie, że z subiektywnym punktem widzenia głównego bohatera mamy do
czynienia. Z próbującym rozwikłać meandry świata dojrzewającego Jong-soo’a (czy
tak się odmienia?), który przecież przyznaje się w rozmowie z Benem, że
kompletnie tego świata nie rozumie (a więc jak by miał o nim opowiadać
cokolwiek; takie założenie: twórca powinien mieć ugruntowaną jakąś wizję świata
w głowie, a już na pewno znać świat swej opowieści, a ten film pozostawia nas w
przekonaniu, że twórca [wcześniej pisarz, bo to Murakami] nie do końca jest
pewny, co się tak naprawdę dzieje w jego historii).
Kluczową wydaje się być scena z jedzeniem mandarynek.
Urzekająco wiarygodna pantomima Ha-emii. Jak słynne i moje ulubione zakończenie
„Powiększenia” Antonioniego (co niektórzy już pewnie się domyślają, dlaczego
film mi się podobał J, a dodam, że i „Kosmos” błąkał mi się po zwojach…).
Scena(y), która potraktowana metaforycznie (bohaterka nie wie, co znaczy to
słowo, a czy Jong-soo ma pojęcie, nie dowiadujemy się…choć jako pisarz…)
oczywiście każe nam postawić pytania o charakterze epistemologicznym. I o tym, moim zdaniem, jest ten film: jak sposób
odczytania znaczeń tkwiących w rzeczywistości prowadzić może do nawet
najbardziej radykalnych działań, ze zbrodnią włącznie. Nawet, gdy ma się
wątpliwości. Pytanie, czy znajomość pojęcia metafory (jeśli bohater przypisywał
jej znaczenie tylko w sferze teoretycznoliterackiej) ustrzegłaby Jong-soo przed
krwawym czynem, bo może wcześniej by się domyślił, że palenie opuszczonych
szklarni, to przenośnia li tylko. Ale przecież cała scena zbrodni też jakoś
taka literacka i niosąca za bardzo metaforyczne treści, jakby to pisane było
przez tego właśnie młodego niedoświadczonego przecież bardzo pisarza. Bo to
jego późniejsze rozebranie do naga, niby motywowane, bo tam ślady krwi na tym
ubraniu wszędzie przecież, ale ja chyba jeszcze nigdy takiej sceny nigdzie; a
to taki oczywisty znak oczyszczenia, przemiany. Ale co on takiego w takim razie
zabija w postaci Bena? Pokusę hedonizmu? Traktowania świata jako przestrzeni
zabawy bez względu nawet na (przekraczane?) zasady moralności, bez liczenia się
z nimi (być może…). Metafora? Porzućmy (być może na moment) ten metaliteracki
trop.
Powróćmy do sceny z jedzeniem mandarynki (epistemologia czy
ontologia?).
Subiektywizm postrzegania rzeczywistości, który chyba od
samego początku już.
Wyciągając wygrany los z urny Ha-emi znacząco patrzy na
Jong-soo. Ona wie? Czy to on jest przekonany, że ona tak patrzyła? I później
inicjatywa cały czas jest po stronie Ha-emi, jakby spełniały się skryte
pragnienia wstydliwego bohatera, który nigdy by się nie zdobył na tyle odwagi,
by zaprosić dziewczynę na piwo. I czeka aż to ona, a sam nic. Nawet scenę „łóżkową”
to ona inicjuje, z jego strony nie było śladu inicjatywy. Jemu wystarcza odwagi
na masturbację (podczas której pantomimiczna mandarynka jak najbardziej jest
konieczna; berg bergiem) tylko i wyobrażanie sobie Ha-emi podczas. W tym
pokoiku, w którym wyimaginowanego (?) kota (który być może z późniejszych
zdarzeń do wyobraźni twórczej pisarza trafił) dokarmia i w którym przecież tę
powieść właśnie pisze. Zasadne staje się pytanie, czy romans (tak to nazwijmy)
sprzed powrotu Ha-emi z Afryki (mapa która też w pokoiku na poddaszu przecież,
ale to niczego nie dowodzi, jak zresztą i inne porozrzucane ślady różnie mogą
być czytane) w ogóle miał miejsce.
Bo przecież później już nic (ciekawe, że bohaterowi nie
przeszkadzało to, że Jong-soo bezceremonialnie go uwiodła, ale to że przed
dwoma facetami tańczy ekstatycznie odkrywszy piersi już powoduje, że nazywa ją
dziwką; jego wyobraźnia już ją zawłaszczyła).
I tak jak status ontyczny romansu staje się wątpliwy, tak w
pewnym momencie samo istnienie Ha-emi budzi rozterki. A przede wszystkim staje
się źródłem niepokoju bohatera. Jego podejrzeń. Budowania pewnych wyobrażeń o
świecie na podstawie nikłych przesłanek. No bo cóż tam takiego było (ładnie prowadzona
narracja, tak że uwiedzeni podążamy za sposobem czytania świata przez bohatera
i także wierzymy, że coś jest na rzeczy, że to kryminał a nie psychologia)? To
że była i zniknęła? Że nie daje śladu życia, zostawiwszy obciążone konto rodzinne?
Zbiór fantów w łazienkowej szufladzie (kryminał z seryjnym mordercą, kolejna
ofiara, znowu prosta dziewucha nie uwalniająca od znudzenia światem już się
przecież pojawiła)? Kot reagujący na swoje imię, kot, który wcześniej nie
raczył się przez dwa miesiące pokazać (takich rzeczy, których istnienie jest
niepewne jest kilka i to powinno dawać do myślenia wszystkim, którzy nastawieni
na obiektywizm narratora przyszli do kina; co najmniej w tym wypadku mamy do
czynienia z jeszcze jednym tematem, a mianowicie dotyczącym złudnej pewności
człowieka związanej z funkcjonowaniem jego pamięci: studnia w końcu istniała
czy nie?) bohaterowi?
Byłaby to w tym momencie opowieść o resentymencie młodzieńca
o niezbyt wysokim statusie społecznym. Prekariatu. Bo studia skończył, w wojsku
był a dziewczyna ulega hedonistycznej (i nie tylko, bo przecież według wielu
badań jej wybór jest jak najbardziej zbieżny z instynktem zachowania gatunku –
wybiera się tego, który daje gwarancję utrzymania potomstwa) pokusie bycia z
Benem. Być może w centrum opowieści jest scena podczas spotkania towarzyskiego
u Bena, podczas którego Jong-soo uświadamia sobie, że taka dziewczyna jak
obecna tam kolejna (?) wybranka koreańskiego Gatsby’ego (nie pamiętam jej
imienia) nigdy by go nie wybrała. I jego zranione ego kompensuje sobie
frustrację z tego powodu wynikającą wplątując jego wyobraźnię w opowieść, w
której ten wstrętny młody, piękny i bogaty jednocześnie jest Zły (lubiłem tak
sobie kompensować moje bycie belfrem kiedyś gdzieś), bo jakże by inaczej.
Jong-soo przecież mówi wcześniej, że nikt w tak młodym wieku uczciwie nie mógł
zdobyć tyle kasy. I wprawdzie wszystkie klony Gatsby’ego osiągają życiowy
sukces, ale on za to jest moralnie czysty. Więcej – jest także heroicznym
mścicielem. I odjeżdża nagi i oczyszczony. Ale zmarznięty J
A soczysta mandarynka nadal jest aktualna. Bo ten
resentyment to także ona. Tak samo jak masturbacja.
Ale może to wszystko zdarzyło się naprawdę. I Ben poniósł
zasłużoną w pełni śmierć. I w ten sposób ukarany został ten wstrętny bogacz za
zbrodnie, za które w tym świecie skorumpowanym przez burżujów kary na pewno by
nie poniósł.
A tam jeszcze Korea Północna w tle.
Ale to znowu metafora by była.
Nadciągającej niechybnie rewolucji.
„Płomienie”, reż. Chang-dong Lee