Jeszcze małe 5 groszy o „Trojankach” Klaty, bo po raz
kolejny sobie tę przyjemność sprawiłem. Kilka skojarzeń do głowy przyszło.
Czytanie znaków. Subiektywne.
Piasek pokrywający całą scenę ma oczywiście bardzo realne
odniesienia do położenia geograficznego Troi. Ale przecież to i skojarzenie z
piaskownicą być może, w której bogowie zabawiają się ludźmi niczym
niefrasobliwe i obrażalskie małe demony z osiedlowych placów zabaw. Gotowe
zniszczyć świat pod byle osobistym pretekstem związanym z urażoną
przewrażliwioną dumą. Uwypuklone to zostało jeszcze przez sposób gry Sylwii
Góry-Weber wcielającej się w rolę Ateny: infantylny śmiech, nagłe niemotywowane
zmiany emocji, obrażona dziewczynka, której kolega z piaskownicy poszturchnął lalkę.
Można się obruszyć. Powiedzieć, że bogowie (Bóg jeden jak
twierdzą niektórzy) tacy nie są. Jeżeli On jest, to pewna, że nie taki. Ale
wielu bardzo, bardzo ludzi zachowuje się tak, jakby tacy byli, jakby nawet ten
Jedyny dla niektórych właśnie takim infantylnym humorom ulegał. Zsyłając potop
lub żywy ogień na tych, którzy podrażnili jego ego.
I ci ludzie, brodzący na bosaka w piasku. Z trudem
poruszający się w świecie, w którym każdy ich ruch skrępowany jest
okolicznościami Losu. Aż dziw bierze, że potrafią być samodzielni. Albo im się
wydaje, że są samodzielni.
Piasek to pustynia. Z której wyłaniają się umarli. Bądź się
pogrążają w tym piasku niepamięci.
Autentyczne w tej sztuce wydają się być tylko ból i
cierpienie. Takie przynajmniej mamy wrażenie do pewnego momentu. Bo gdy Hekabe po
dokonaniu zemsty siada sobie z Polymestorem na piaseczku i gaworzą niczym podstarzali
plażowicze na sopockiej plaży o mającej nadejść przyszłości, przypominamy
sobie, że to teatr tylko. I to cierpienie i ból, które tak przejmujące wcześniej także. Ale czy chodziło twórcy o to,
by uprzytomnić nam, że nawet skrajne emocje w życiu teatralizujemy? Że Formą,
jakby powiedział Gombrowicz, jest wszystko. Od manifestowania doświadczanego
cierpienia aż po to oczywiste wtopienie się w tłum masek. W tym spektaklu są
one antyczne, ale choć różniły się od tych Jamesa Ensora, to i tak skojarzenie z
nimi miałem. Bo co za różnica? Skoro o dezyindywidualizacji świadczą. Tłum
wojów greckich, których Talthybios charakteryzuje jako szlachetnych herosów oddających
cześć dzielnej Polyksenie poświęconej na grobie Achillesa. Najmocniejsza scena
w spektaklu, odzwierciedlająca kontrast istniejący pomiędzy wzniosłą opowieścią
o wojnie a haniebną rzeczywistością. Tłum opasłych opojów gwałcących niewinność
i kobiecość. Nieważne, czy robią to w maskach antycznych czy współczesnych. Są częścią
ulegającej zwierzęcym instynktom masy. To chyba to najbardziej poniżające
zniewolenie ukazane w tej sztuce. Brodząc w piasku jesteśmy naiwnie przekonani,
że jesteśmy sobą, że własną niezawisłą wolą z wysiłkiem niemałym kształtujemy swój
los; gwałcąc stajemy się częścią dzikiego stada. Dla niepoznaki przyodzianego w
antyczne maski starców. Są tacy, którzy nadal nie widzą, że to tylko maski skrywające
prymitywne instynkty.
Łydki, łydki, łydki
Wojna to gwałt a nie wzniosła pieśń na cześć bohaterstwa. Jasno
świecić w jej świecie może tylko postawa kobiecego cierpienia przejmująco
ukazana w tańcu Kasandry, podczas oglądania którego zawsze przechodzi mnie
dreszcz estetycznego (tak, tak, bo to przecież nadal forma) wzruszenia. Pod jego koniec zwycięzcy faceci wnoszą na scenę
leżaki i deskę do surfingu. Jest to zapowiedź następnej części, w której
przenosimy się do Egiptu niczym na wczasy all inclusive z biura podróży „Itaka”.
Ale miałem też skojarzenie odwołujące się do bieżącego życia politycznego. Nasz
świat płonie, a dla wielu najważniejsza jest ta plaża właśnie. Która łączy w
sobie dramatyczne przeciwstawienie bezmyślnego leżakowania z trudnościami
związanymi z brodzeniem w przez okoliczności losu.
Takie proste myślątko dotyczące spraw aktualnych miałem
także, gdy zobaczyłem Polydora owiniętego w folię, co miało w jakiś sposób
pewnie przypominać, że utopiony został i gdzieś tam na dnie spoczywa. Ta folia
rzeczywiście mieniła się niczym krystaliczna morska woda. Ale to folia była
przecież. Sztuczna. Jakby rodem z naszych współczesnych głębin, których
mieszkańcy już się plastykiem odżywiają. A my w związku z tym także.
Ciągle się zastanawiam, czy to dobrze, że po ciosie, który widzowie
dostają od Trojanek, ciosie, który wyrzuty sumienia i traumę przynajmniej w
facetach pozostawiać powinien, widz dostaje rozluźniająca farsę, która
wprawdzie tłumaczy się antyczną tradycją, ale jednocześnie powoduje, że zapomina
się o opresyjności systemu i konieczności przeciwstawienia się niezależnie jak
głęboko przyszłoby brodzić w piaskach pustyni. A może ta ostatnia część to już
o nas jest właśnie. O tym, że wolimy egipskie wczasy i kuplety farsowej Helenki
niż mierzenie się z infantylnymi bóstwami bawiącymi się naszą egzystencją? Może, śmiejąc się podczas tej ostatniej części, stajemy się aktorami uczestniczącymi w
farsie? I rozluźnieni, i zadowoleni wychodzimy z teatru. Bo to Troja i dawno
temu. A w ogóle teatr tylko.
Eurypides Trojanki reż. Jan Klata