Nie, nie chodzi mi o film Sasnala. To takie tylko
skojarzenie. Z tym, jak to siła tego, co rzeczywiste, wygrywa z naszym
wyidealizowanym marzeniem o czymś… w obu wypadkach o urokliwej prowincji bądź
wsi. Należę do tych mocno miastowych, którym pragnienie ucieczki związane z
kolejnymi życiowymi sytuacjami kryzysowymi z zakupem siedliska gdzieś tam pod
wschodnią granicą (oj, jak to pojęcie a miejsce właściwie swe konotacje
zmieniło, ucieczka na Podlasie już nigdy nie będzie tym samym) skleiło się
mocno. Ale nie musi być to wschód a nawet nie Bieszczady. Lubelskie (no też
wschód, ale taki wydawałoby się póki co bezpieczniejszy)? Dlaczego nie Kaszuby,
co w moim wypadku byłoby najbardziej nomen omen naturalne?
no dobra, dość tych wykorzenionych już iluzji
Zmęczenie cywilizacją. Ucieczka od niej. Gdzieś, gdzie ludzi
niewiele a natura jeszcze w miarę, a może nawet bardziej. Tak jest w filmie „Bestie”
Rodriga Sorogoyena. Hiszpańska Galicja, miejsce biedne, zapadające się
domostwa, natura wbrew temu, co gdzie indziej, odzyskuje kolejne przyczółki.
Nawet ludzie jakby bardziej pierwotni…
A bohaterowie, Olga i Antoine (bardzo dobrzy Marina Fois i
Denis Ménochet) nawet się świetnie przygotowali do tej swojej życiowej
rewolucji i jak na miastowych dobrze sobie radzą żyjąc od dwóch lat z tego, co
im ziemia łaskawie urodzi (choć błądziło po mych wątpiach pytanie, czy
rzeczywiście z tego małego poletka pomidorów można się utrzymać).
W filmie i klisze, i umykanie od stereotypów – przede
wszystkim w kilku momentach – od projektowanych oczekiwań widzów. Jest
niejednorodny gatunkowo, co lubię coraz bardziej. Pierwsza część spowita w
klimat thrillera niemalże i adekwatne to w stosunku do emocjonalnych relacji
sąsiedzkich (czy tylko gdzieś tam?). Chwilami ma się wrażenie, że to z
„Nędznych psów” Pekinpaha zaraz powtórka, ale nie. Budowanie napięcia, które
czasami tylko zawieszone w powietrzu bez konsekwencji (np. gdy Lorenzo zaczepia
Marię podczas kupowania owiec sytuacja robi się mocno niepokojąca i jest to
eufemizm [zresztą para Luis Zahera i Diego Anido, wcielający się niezwykle sugestywnie w rolę braci, od początku stanowią figurę
tego wszystkiego, co niepokoić może każdego, kto osiedlić by się chciał w
jakimś miejscu rajem przewrotnie nazywanym, gdy w świecie iluzji zanurzeni
jesteśmy i to jedna z tych klisz nieoczywistych przecież {czy dostrzeżenie w
jakiejś sytuacji kliszowatości oznacza, że nie ma ona prawa zdarzyć się w
rzeczywistości? czy z jej filmowego opisu wykluczyć trzeba to, co wielokrotnie
już wcześniej stało się jej reprezentacją?}]), choć zalega na trzewiach. A
scena morderstwa pięknie (bo zrealizowana mistrzowsko – zdj. Alejandro de
Pablo) już w prologu – więc widz tylko oczekiwał na jej spełnienie (bądź nie,
bo i reżyserskiej wolty można się było spodziewać tak, jak w kilku momentach
filmu miało to miejsce; zresztą, skoro o morderstwie – to też taki moment
pozostawienia widza z domysłami, gdy po leśnym „kolczykowaniu” nie bardzo
wiemy, jakie były jego konsekwencje [no może to tylko ja nie byłem pewny] i
trochę trwało, zanim sytuacja w miarę jasna się stała).
Więc tak – ta konfrontacja miastowych z wiejską
społecznością daleka od wyidealizowanych wyobrażeń. Ale też nie dotyczy to
wszystkich, bo film jest zniuansowany i poza najbliższymi sąsiadami (ech, ci
najbliżsi sąsiedzi, te wszystkie Pawlaki i Kargule…) mogłoby być znośnie a
nawet bardziej. Mamy też do czynienia z kolorytem lokalnym – w Galicji, co
najmniej od czasów Napoleona, nie przepadają za Francuzami bardziej niż w
każdej zamkniętej społeczności za każdym Obcym.
Lecz konflikt dotyczy jednak czegoś, co od czasu do czasu, zapewne za rzadko i za bardzo powierzchownie i niestety obarczone, jak niemal wszystko u nas, ciężarem polityki – czyli dotyczy farm wiatrowych. Już po obejrzeniu Alcarrás w reż. C. Simón (także Hiszpania, widać dzieje się u nich i głos zabierają tamtejsi filmowcy na tematy gorące) mój przychylny stosunek do różnych metod zdobywania alternatywnych źródeł energii nieco się zachwiał (choć oczywiście nadal jestem w tej lewej bańce, pragnąłbym jedynie odpolitykowanej dyskusji, która, wiem to, jest już dziś u nas niemożliwa); ten film jeszcze wzmocnił moje pragnienie sensownego szerszego oglądu. Norweska firma (także w jednej z wypowiedzi wymieniona z innym niż u nas najczęściej odcieniem emocjonalnego stosunku [i może warto nadużywając cierpliwości potencjalnego czytelnika przytoczyć dwa fragmenty z ostatniego wywiadu z prof. A. Lederem o słynnym i przedmiotem zazdrości będącym norweskim funduszu emerytalnym: "Samo istnienie takiego funduszu jest problemem etycznym i politycznym. Takie fundusze transferują bogactwo wypracowane przez setki milionów ludzi z krajów biednych do stosunkowo niewielkiej grupy – w Norwegii pięciu milionów względnie bogatych. Więc ta mała grupa wykorzystuje pracę reszty świata, zwłaszcza globalnego Południa" oraz "Na razie jednak rządzą nami anonimowe przepływy kapitału. One pozwalają Norwegom czuć się bardzo etycznie, podczas gdy ich fundusz inwestuje w Brazylii. Ten bardzo etycznie i ekologicznie żyjący Norweg tak naprawdę zawdzięcza swój dobrobyt strasznym rzeczom, które się dzieją w Brazylii czy w Indonezji – a anonimowość kapitału pozwala mu wygodnie udawać, że tego nie widzi"]) wykupuje ziemie pod farmy wiatrowe. Dla większości ubogich sąsiadów Olgi i Antoine’a jest to życiowa szansa, pojawiła się nadzieją na nieco zasobniejsze trwanie (czy tę szansę by wykorzystali, nie wiadomo, ważne, że po raz pierwszy życie oferuje im coś spoza horyzontu ich ekonomicznych wyobrażeń). Lecz francuziki (jak ich pogardliwie nazywają miejscowi) nie po to przenieśli się do tego raju (dwuznaczna ironia 😊) na ziemi…
widz sam musi rozstrzygnąć, przyjrzeć się racjom
(wspomniałem Alcarrás także przedstawiający zmiany
zachodzące na wsi [czy tylko europejskiej?]; my, miastowi, jedynie w
poszukiwaniu chwilowego schronienia od cywilizacyjnych uroków tam szukamy
miejscówki, a ci, którzy tam na co dzień… ale to już przecież Wiśniowy sad
[czy jakaś współczesna inscenizacja Czechowa spróbowała już postawić pytanie o
ekologicznie wcale niejednoznacznym wydźwięku o to, czy tradycyjny sad, czy też
ekologiczne źródło energii, wiatraki albo farma fotowoltaiczna?] a i, że skojarzenie
nomadyczne przywalę – Arizona [dokument Ewy Borzęckiej z 1997 roku,
który jakoś bardzo rezonuje mi z tym hiszpańskim filmem, szczególnie te klimaty
w czymś, co chyba karczmą galicyjską {ale to skojarzenie dotyczy Galicji bliższej
naszemu sercu, nie tej graniczącej z Portugalią, ale tej nie tyle z Młodej
Polski co w tym wypadku przede wszystkim z filmu Aferim (r. Radu Jude)} nazwać można, dziwnie znajome mi się wydały i przemknęło
mi nawet takie myślątko, że być może ja bardziej jak któryś z tych miejscowych
raczących się przy dominie jakimś tanim trunkiem niż ten profesor {bo Antoine
tak jest nazywany, więc niby bardziej ja} z miasta,])
Nie byłbym sobą, gdybym nie poszukiwał jakiejś paraboli w
tych dziełach, które szczególnie do mnie przemawiają. A tak jest w tym wypadku.
To, co dzieje się w filmie, można wpisać w cały szereg antynomii. Ta,
niekoniecznie oczywista, to – męskie/żeńskie… patriarchalizm/i to co jakby inne
(bo nie chcę tego nazywać feminizmem, to za proste)…
Bo druga część do Olgi należy. To już nie thriller, a film o
cierpliwości (także tej widza dotyczącej, gdy bohaterka wciąż i wciąż ponawia swe
codzienne poszukiwania, bo nie jest tak, jak to często niestety bywa w innych
filmach, że od razu trafia do miejsca, gdzie ślad w końcu znaczący, ale bez
takiego znaczenia, jak byśmy oczekiwali), o pamięci miłości, o determinacji i
sile bardzo niemęskiej…
Film zaczyna się mocną sceną kolczykowania dzikich koni,
sceną męską bardzo. Siłową. I tego typu energia dominuje w tym filmie i to ona
powoduje, że sytuacja wydaje się bez wyjścia. W jednej z ostatnich scen Olga
idzie do matki Lorenza i Xana: (cytuję z pamięci) „Twoi synowie pójdą do
więzienia. Zamordowali mojego męża. Zostaniesz sama, tak jak ja jestem sama.
Mieszkam tam. Gdybyś czegoś potrzebowała, przyjdź”. Gdyby to kobiety
decydowały, ale nie te, które za wszelką cenę chcą być jak faceci (zresztą bardzo
dobra rozmowa/kłótnia matki z córką, w której ta młodsza zarzuca tej starszej
całkowite uzależnienie od męża, a gdzieś w tle jest jej niezależność właśnie z
incelowatym obecnym pokoleniem się kojarząca, a w konsekwencji znowu to widz
musi sobie sam odpowiedzieć, czyje racje do niego bardziej, pamiętając, że nie
bez znaczenia jest tu miłość, bo o niej też ten
film… ech), to może byłoby inaczej, nie żeby od razu idealnie, na pewno
bardzo nieidealnie, ale inaczej nieidealnie. Może to mit taki sam, jak nasze
wyobrażenie o wsi spokojnej, i pewnie nie będzie jak go zweryfikować, bo
pesymistą jestem co do naszych szans na ziemi.
ale nawet jeśli to wszystko szlag trafi, to chyba lepiej pod
sam koniec tej ery przytulić owcę niż brutalnie ujarzmiać konie