środa, 13 listopada 2024

Dyskusyjny Pałac

 Czy gdyby to nie Polański nakręcił „The Palace” ani nikt inny równie znany, to czy byśmy o tym filmie rozmawiali? Przysłuchiwałem się wypowiedziom dekaefowskich tuzów po jednej z projekcji i zastanawiałem, czy niewątpliwa kompetencja, bagaż ogromnej liczby obejrzanych filmów ochronić może człowieka przed apriorycznym, bo przecież w tyle czachy jest już syndrom Polańskiego i konieczność ustawienia się jakiegoś wobec niego, czy tego chcemy, czy nie, niezależnie od naszej jego oceny, od wzmożenia moralnego, czy prób racjonalizacji, a poza tym jeszcze te wszystkie wcześniejsze jego filmy… to wszystko mniej lub bardziej opatula naszą, bo moją przecież też i to na maxa, świadomość podczas oglądania, niezależnie od tego, jak bardzo staramy się wybić na niepodległość, no więc, czy jest człowiek w stanie uwolnić się od tego wszystkiego i spojrzeć nago? Może niektórzy potrafią, ale nie doświadczyłem tego na tej uniwersyteckiej sali podczas, cennej skądinąd, bo uruchamiającej myślątka na temat źródeł naszych ocen a także, po raz kolejny uświadamiającej mi, jak bardzo nie potrafię ustosunkować się, sformułować swojego zdania, jak niekompetentny, pozbawiony humanistycznych narzędzi jestem, mimo wielu dziesięcioleci dobijania się do tych komnat i szkatułek, w których ukryte przede mną są jasne kryteria pozwalające tym, w większości, których na swej drodze spotykam, bliższych, a nawet najbliższych, i dalszych znajomym formułować często wręcz z apodyktyczną pewnością, wobec której ciarki nerwowe, być może wynikające z zazdrości, że ja tak nie potrafię, że nie dopracowałem się tej umiejętności oceny, po plecach mi przebiegają, że „to jest po prostu zły film”, „ta aktorka nigdy nie powinna była stanąć na scenie, kto jej na to pozwolił”, „zdecydowanie grafomania” ale i oczywiście, z równie niedopuszczającą sprzeciwu pewnością: „to jest genialnie napisane”, „przełom, przełom – teraz historia sztuki dzielić się będzie na to, co przed i na to, co po…” (to były cytaty z niejednej rozmowy, czy też wysłuchiwania monologu, gdy jak zwykle lękałem się wtrącić moje pełne wątpliwości „ale przecież”, lecz pewnie i mi się zdarzały takie… o wstydzie!).

Ale „The Palace”?

Mam problem z poczuciem humoru, często to powtarzam, i jest to wystarczający powód, by mnie zdyskwalifikować…. nie należę do targetu…. Dotyczy to teatru (ostatnio „To tylko szwindel„ w Teatrze Wybrzeże), literatury (znajomi pożyczyli mi jakiś czas temu, zachęcając bardzo „Kamasutrę” Aleksandra Olina… i jak mam im powiedzieć, że jakoś nie bardzo?) i oczywiście filmu. Więc trudno mi dyskutować z tymi, którzy po projekcji radośnie konstatowali, że się świetnie bawili. Tylko im zazdrościłem, bo tak mam zawsze – widzowie się śmieją, a ja bez żadnej wyższościowej, inteligenckiej pozy siedzę zawstydzony z poczuciem, że też bym tak chciał. Więc replika tych poważniejszych, co na tej dyskusji po filmie Polańskiego, że to przecież żenujący poziom żartów, do mnie nie przemawia. Skoro śmieszy, a to przecież bardziej szczere chyba niż słynne zachwyca, to tylko pozazdrościć. Tylko niech pamiętają ci radośni, że to indywidualne bardzo i skoro mnie nie, to kompletnie o niczym nie świadczy; a właściwie tak – o poczuciu humoru, które wbrew pozorom i temu, co niektórzy tu i ówdzie głoszą, ma się nijak do poziomu inteligencji. I tej mojej, i tych, którzy czasami nawet rubasznie (nie muszę chyba wspominać, że „1670” także pozostawił mnie zdystansowanym).

Podczas rozmowy pojawił się poważny argument na obronę tych, których Roman rozśmieszył, z powagą, a jakże, wygłoszony, że niektórzy nie zauważyli, że mamy tu do czynienia ze starożytnym (to odwołanie do autorytetu długowieczności i Arystotelesa miało mieć siłę obezwładniającą, zawstydzającą ignorantów) gatunkiem satyrą zwanym. I ten genologiczny aspekt miał świadczyć o wartości filmu… że przecież ci wielcy nie tylko poważne rzeczy, a już w ogóle Polański to przecież nigdy arcydzieł nie chciał a jedynie dobrze skrojone, świetnie opowiedziane gatunkowe filmy tworzyć (a przywołanie Agnieszki Holland, która podobno kiedyś na jakimś spotkaniu, po wysłuchaniu głębokich analiz swego dzieła jakiegoś powiedziała ze zdziwieniem „To ja taki mądry film zrobiłam?” chciałoby się pominąć, ale to przecież na spotkaniu wierchuszki dekaefu rozmowa pofilmowa…. na takie dictum cóż – to nie dziwota, że ludziom często po projekcji nie chce się gadać, żeby przez przypadek nic mądrego nie powiedzieć, by nie spotkać się z zarzutem nadinterpretacji, że reżyser po prostu tylko film, nic poza tym, żadne tam konteksty itd…. a o kokieterii twórców to można by długo).

Tak. Satyra (choć spodobała mi się uwaga, że to żadne przerysowanie, żadna gruba krecha – tak przyjęcia tych z najwyższej półki finansowej wyglądać mogą i to realizm jest). Ale ona też może być i dobra, i zła, i nijaka. Jaka była ta? Nie wiem (ja już z „W trójkącie” Ostlunda problem miałem – wspominam, bo jako pozytywny kontrprzykład dobrej satyry przywołany został na spotkaniu i słusznie zresztą; przywołano także „Biały lotos” – gdzieś tu są chyba moje granice prześmiewczości, bo polubiłem ten serial), ale powtórzę – ja nie należę także do wielbicieli „Nieustraszonych pogromców wampirów” (a to chyba subtelniejsze było). A jest kilka filmów Romana Polańskiego, które ja nałogowo, co jakiś czas i kilka scen, przy których ja zahipnotyzowany, i tak pewnie pozostanie mimo cancel culture… i pewnie, poza niezaprzeczalną przyjemnością doświadczania oglądania, będę się tam doszukiwał różnych sensów, niezależnie od twórczych intencji.

I jeden z rozmówców fajny trop, właśnie na sensy chcąc przekierować dyskusję, podsunął. Przywołał scenę z zamknięciem się rosyjskiego ambasadora z całym zagrabionym bogactwem w sejfie, do którego jedyny klucz, który tylko z zewnątrz wykorzystać było można, miał w kieszeni. I on w tym sejfie pewnie do dziś. Scena metafora, figura historycznej sytuacji, bez rozstrzygnięcia, bo dalej się dzieje… lubię takie….

Tylko że interlokutor tegoż poszukiwacza sensów zapragnął, by wszystkie inne, nawet najgłupsze sceny, w ten sposób zinterpretować. A skoro nie można, to tamta także tylko o głupocie ambasadora jest i o niczym więcej. Ejże, panowie i panie od filmu – to tak nie działa, to nie tak, że albo opowieść z samych metaforycznych figur skrojona, albo wszystko dosłowne… Wiecie to na pewno, tylko że mamy tak, że w ferworze dyskusji zapominamy o jej istocie. Niczym prawnicy, którzy uczeni są nie dochodzenia do prawdy, a udowadniania swoich tez, bo od tego zależy wygrana w procesie i kasa, i prestiż; za prawdę, do której próbowano kiedyś na uniwersytetach (a przecież ta rozmowa, o której ja tu tak cierpko i polemicznie, zawiedziony nieco i stąd mój resentyment w tym wpisie, także w szacownych murach mej alma mater miała miejsce) kiedyś, kiedyś – oj tu kasy nie ma, a i zainteresowanie nią niewielkie.

Postmodernistyczny styl odbioru charakteryzuje się między innymi umiejętnością identyfikowania w dziele różnorodnych odniesień, pastiszów, zabaw; uświadomionej obecności w filmie jego przodków. Taka hodowla wsobna. I podejrzewam, że większość tak ma (ale nie ma na to dowodów, badań, więc to tylko moje domniemanie), że czuje wewnętrzną intelektualną (dlaczego intelektualną, przecież to, jeśli na poziomie identyfikacji pozostaje, jest świadectwem jedynie lub aż liczby godzin spędzonych przed ekranem, dobrej pamięci i spostrzegawczości?) radość i satysfakcję, gdy identyfikuje w oglądanym filmie np. pana z plasterkiem na nosie itp. I później taki quiz, niby niewinny, kto ile wychwycił… Tak, przyjemność ta i mi nieobca, choć już do rywalizacji kto co i ile nie staję, by się nie kompromitować (ja mam problem nawet z kliszami – w ostatnio czytanych przeze mnie recenzjach słowo klisza pojawia się coraz częściej, oczywiście jako zarzut, a ja kurcze wciąż jakbym nie oglądał tego wszystkiego, co oglądałem, a pamięć będzie już tylko gorsza; być może także krucho u mnie z umiejętnościami analityczno-syntetycznymi). Więc rozumiem, że dla wielu, dla tych skutecznie odczytujących ten wsobny szyfr, oglądanie „The Palace” stanowi źródło przyjemności. Że takie zabawne, pełne zgrywy potraktowanie przez reżysera siebie i swojej twórczości. Znowu – trudno polemizować z czyimś odczuwaniem satysfakcji i przyjemności. Moja słaba pamięć ponownie nie czyni ze mnie targetu.

Ale mam i ja moją małą tego typu przyjemnostkę. W pewnym momencie w tle (w filmie oczywiście) pojawiła się muzyka, która spowodowała, że niczym tak jak w palimpseście, zacząłem zeskrobywać mentalnie tę wierzchnią warstwę obcej mi zgrywy czy też satyry. Utwór muzyczny pochodził z „Popiołu i diamentu” (scenariusz „Pałacu” – Polański i Skolimowski, więc przypadek wykluczony). I gdy na tym tle muzycznym widzę przy barze upijających się Cruscha (M. Rourke) z przekabaconym (czyli takim, który na dwa fronty działa – dla jasności skojarzeń) urzędnikiem banku (M. Peschel) liczącym na super zysk, którego źródłem milenijna pluskwa miałaby być, to już nie mogę w nich nie widzieć tej niezapomnianej pary – redaktora Pieniążka i Drewnowskiego. I ten hotel z imprezą w czasie przełomu, ze zdegenerowanymi elitami i aroganckimi Rosjanami zaczynam postrzegać nieco poważniej. I ten rodzaj przyjemności, o której wyżej, i mi był dany na chwilę.

I (po raz ostatni to „i”, ten spójnik stawiający wszystko równorzędnie, na jednym poziomie, wszystkie warstwy palimpsestu) teraz dopiero początek wpisu być powinien, po którym sążnista analiza porównawcza. Bo kusi, by wraz z Kopfem (O. Masucci) gdzieś w zakamarkach hotelu poszukać dyrektora Słomki, bo obaj niewątpliwie mieli głowę na karku i potrafili spełniać życzenia każdego ze światów chroniących się podczas tej jednej nocy we wnętrzu ich pałacu.

Ale przecież nie takich ekstrawagancji oczekuje się od dekaefu…

Oj, taka mi się napisała polemika z dyskusją w Dyskusyjnym, a ja przecież doceniam i kibicuję, z nadzieją, że będą rozmowy po, namiętne, merytoryczne, ale i subiektywne… bez sztucznych granic. Dałem po prostu wyraz swojemu resentymentowi, bo coraz mniej mówię, więcej słucham, a później w domu przetrawiam…