Czy gdyby to nie Polański nakręcił „The Palace” ani nikt inny równie znany, to czy byśmy o tym filmie rozmawiali? Przysłuchiwałem się wypowiedziom dekaefowskich tuzów po jednej z projekcji i zastanawiałem, czy niewątpliwa kompetencja, bagaż ogromnej liczby obejrzanych filmów ochronić może człowieka przed apriorycznym, bo przecież w tyle czachy jest już syndrom Polańskiego i konieczność ustawienia się jakiegoś wobec niego, czy tego chcemy, czy nie, niezależnie od naszej jego oceny, od wzmożenia moralnego, czy prób racjonalizacji, a poza tym jeszcze te wszystkie wcześniejsze jego filmy… to wszystko mniej lub bardziej opatula naszą, bo moją przecież też i to na maxa, świadomość podczas oglądania, niezależnie od tego, jak bardzo staramy się wybić na niepodległość, no więc, czy jest człowiek w stanie uwolnić się od tego wszystkiego i spojrzeć nago? Może niektórzy potrafią, ale nie doświadczyłem tego na tej uniwersyteckiej sali podczas, cennej skądinąd, bo uruchamiającej myślątka na temat źródeł naszych ocen a także, po raz kolejny uświadamiającej mi, jak bardzo nie potrafię ustosunkować się, sformułować swojego zdania, jak niekompetentny, pozbawiony humanistycznych narzędzi jestem, mimo wielu dziesięcioleci dobijania się do tych komnat i szkatułek, w których ukryte przede mną są jasne kryteria pozwalające tym, w większości, których na swej drodze spotykam, bliższych, a nawet najbliższych, i dalszych znajomym formułować często wręcz z apodyktyczną pewnością, wobec której ciarki nerwowe, być może wynikające z zazdrości, że ja tak nie potrafię, że nie dopracowałem się tej umiejętności oceny, po plecach mi przebiegają, że „to jest po prostu zły film”, „ta aktorka nigdy nie powinna była stanąć na scenie, kto jej na to pozwolił”, „zdecydowanie grafomania” ale i oczywiście, z równie niedopuszczającą sprzeciwu pewnością: „to jest genialnie napisane”, „przełom, przełom – teraz historia sztuki dzielić się będzie na to, co przed i na to, co po…” (to były cytaty z niejednej rozmowy, czy też wysłuchiwania monologu, gdy jak zwykle lękałem się wtrącić moje pełne wątpliwości „ale przecież”, lecz pewnie i mi się zdarzały takie… o wstydzie!).
Ale „The Palace”?
Mam problem z poczuciem humoru, często to powtarzam, i jest
to wystarczający powód, by mnie zdyskwalifikować…. nie należę do targetu….
Dotyczy to teatru (ostatnio „To tylko szwindel„ w Teatrze Wybrzeże), literatury
(znajomi pożyczyli mi jakiś czas temu, zachęcając bardzo „Kamasutrę” Aleksandra
Olina… i jak mam im powiedzieć, że jakoś nie bardzo?) i oczywiście filmu. Więc
trudno mi dyskutować z tymi, którzy po projekcji radośnie konstatowali, że się
świetnie bawili. Tylko im zazdrościłem, bo tak mam zawsze – widzowie się
śmieją, a ja bez żadnej wyższościowej, inteligenckiej pozy siedzę zawstydzony z
poczuciem, że też bym tak chciał. Więc replika tych poważniejszych, co na tej
dyskusji po filmie Polańskiego, że to przecież żenujący poziom żartów, do mnie
nie przemawia. Skoro śmieszy, a to przecież bardziej szczere chyba niż słynne
zachwyca, to tylko pozazdrościć. Tylko niech pamiętają ci radośni, że to
indywidualne bardzo i skoro mnie nie, to kompletnie o niczym nie świadczy; a
właściwie tak – o poczuciu humoru, które wbrew pozorom i temu, co niektórzy tu
i ówdzie głoszą, ma się nijak do poziomu inteligencji. I tej mojej, i tych,
którzy czasami nawet rubasznie (nie muszę chyba wspominać, że „1670” także
pozostawił mnie zdystansowanym).
Podczas rozmowy pojawił się poważny argument na obronę tych,
których Roman rozśmieszył, z powagą, a jakże, wygłoszony, że niektórzy nie
zauważyli, że mamy tu do czynienia ze starożytnym (to odwołanie do autorytetu
długowieczności i Arystotelesa miało mieć siłę obezwładniającą, zawstydzającą
ignorantów) gatunkiem satyrą zwanym. I ten genologiczny aspekt miał świadczyć o
wartości filmu… że przecież ci wielcy nie tylko poważne rzeczy, a już w ogóle
Polański to przecież nigdy arcydzieł nie chciał a jedynie dobrze skrojone,
świetnie opowiedziane gatunkowe filmy tworzyć (a przywołanie Agnieszki Holland,
która podobno kiedyś na jakimś spotkaniu, po wysłuchaniu głębokich analiz swego
dzieła jakiegoś powiedziała ze zdziwieniem „To ja taki mądry film zrobiłam?”
chciałoby się pominąć, ale to przecież na spotkaniu wierchuszki dekaefu rozmowa
pofilmowa…. na takie dictum cóż – to nie dziwota, że ludziom często po
projekcji nie chce się gadać, żeby przez przypadek nic mądrego nie powiedzieć,
by nie spotkać się z zarzutem nadinterpretacji, że reżyser po prostu tylko
film, nic poza tym, żadne tam konteksty itd…. a o kokieterii twórców to można
by długo).
Tak. Satyra (choć spodobała mi się uwaga, że to żadne
przerysowanie, żadna gruba krecha – tak przyjęcia tych z najwyższej półki
finansowej wyglądać mogą i to realizm jest). Ale ona też może być i dobra, i
zła, i nijaka. Jaka była ta? Nie wiem (ja już z „W trójkącie” Ostlunda problem
miałem – wspominam, bo jako pozytywny kontrprzykład dobrej satyry przywołany
został na spotkaniu i słusznie zresztą; przywołano także „Biały lotos” – gdzieś
tu są chyba moje granice prześmiewczości, bo polubiłem ten serial), ale
powtórzę – ja nie należę także do wielbicieli „Nieustraszonych pogromców
wampirów” (a to chyba subtelniejsze było). A jest kilka filmów Romana
Polańskiego, które ja nałogowo, co jakiś czas i kilka scen, przy których ja
zahipnotyzowany, i tak pewnie pozostanie mimo cancel culture… i pewnie, poza
niezaprzeczalną przyjemnością doświadczania oglądania, będę się tam doszukiwał
różnych sensów, niezależnie od twórczych intencji.
I jeden z rozmówców fajny trop, właśnie na sensy chcąc
przekierować dyskusję, podsunął. Przywołał scenę z zamknięciem się rosyjskiego
ambasadora z całym zagrabionym bogactwem w sejfie, do którego jedyny klucz,
który tylko z zewnątrz wykorzystać było można, miał w kieszeni. I on w tym
sejfie pewnie do dziś. Scena metafora, figura historycznej sytuacji, bez
rozstrzygnięcia, bo dalej się dzieje… lubię takie….
Tylko że interlokutor tegoż poszukiwacza sensów zapragnął,
by wszystkie inne, nawet najgłupsze sceny, w ten sposób zinterpretować. A skoro
nie można, to tamta także tylko o głupocie ambasadora jest i o niczym więcej.
Ejże, panowie i panie od filmu – to tak nie działa, to nie tak, że albo
opowieść z samych metaforycznych figur skrojona, albo wszystko dosłowne… Wiecie
to na pewno, tylko że mamy tak, że w ferworze dyskusji zapominamy o jej
istocie. Niczym prawnicy, którzy uczeni są nie dochodzenia do prawdy, a
udowadniania swoich tez, bo od tego zależy wygrana w procesie i kasa, i prestiż;
za prawdę, do której próbowano kiedyś na uniwersytetach (a przecież ta rozmowa,
o której ja tu tak cierpko i polemicznie, zawiedziony nieco i stąd mój
resentyment w tym wpisie, także w szacownych murach mej alma mater miała
miejsce) kiedyś, kiedyś – oj tu kasy nie ma, a i zainteresowanie nią
niewielkie.
Postmodernistyczny styl odbioru charakteryzuje się między
innymi umiejętnością identyfikowania w dziele różnorodnych odniesień,
pastiszów, zabaw; uświadomionej obecności w filmie jego przodków. Taka hodowla
wsobna. I podejrzewam, że większość tak ma (ale nie ma na to dowodów, badań,
więc to tylko moje domniemanie), że czuje wewnętrzną intelektualną (dlaczego
intelektualną, przecież to, jeśli na poziomie identyfikacji pozostaje, jest
świadectwem jedynie lub aż liczby godzin spędzonych przed ekranem, dobrej pamięci
i spostrzegawczości?) radość i satysfakcję, gdy identyfikuje w oglądanym filmie
np. pana z plasterkiem na nosie itp. I później taki quiz, niby niewinny, kto
ile wychwycił… Tak, przyjemność ta i mi nieobca, choć już do rywalizacji kto co
i ile nie staję, by się nie kompromitować (ja mam problem nawet z kliszami – w
ostatnio czytanych przeze mnie recenzjach słowo klisza pojawia się coraz częściej,
oczywiście jako zarzut, a ja kurcze wciąż jakbym nie oglądał tego wszystkiego, co
oglądałem, a pamięć będzie już tylko gorsza; być może także krucho u mnie z
umiejętnościami analityczno-syntetycznymi). Więc rozumiem, że dla wielu, dla
tych skutecznie odczytujących ten wsobny szyfr, oglądanie „The Palace” stanowi
źródło przyjemności. Że takie zabawne, pełne zgrywy potraktowanie przez
reżysera siebie i swojej twórczości. Znowu – trudno polemizować z czyimś
odczuwaniem satysfakcji i przyjemności. Moja słaba pamięć ponownie nie czyni ze
mnie targetu.
Ale mam i ja moją małą tego typu przyjemnostkę. W pewnym
momencie w tle (w filmie oczywiście) pojawiła się muzyka, która spowodowała, że
niczym tak jak w palimpseście, zacząłem zeskrobywać mentalnie tę wierzchnią
warstwę obcej mi zgrywy czy też satyry. Utwór muzyczny pochodził z „Popiołu i
diamentu” (scenariusz „Pałacu” – Polański i Skolimowski, więc przypadek
wykluczony). I gdy na tym tle muzycznym widzę przy barze upijających się
Cruscha (M. Rourke) z przekabaconym (czyli takim, który na dwa fronty działa –
dla jasności skojarzeń) urzędnikiem banku (M. Peschel) liczącym na super zysk,
którego źródłem milenijna pluskwa miałaby być, to już nie mogę w nich nie
widzieć tej niezapomnianej pary – redaktora Pieniążka i Drewnowskiego. I ten
hotel z imprezą w czasie przełomu, ze zdegenerowanymi elitami i aroganckimi
Rosjanami zaczynam postrzegać nieco poważniej. I ten rodzaj przyjemności, o
której wyżej, i mi był dany na chwilę.
I (po raz ostatni to „i”, ten spójnik stawiający wszystko
równorzędnie, na jednym poziomie, wszystkie warstwy palimpsestu) teraz dopiero
początek wpisu być powinien, po którym sążnista analiza porównawcza. Bo kusi,
by wraz z Kopfem (O. Masucci) gdzieś w zakamarkach hotelu poszukać dyrektora
Słomki, bo obaj niewątpliwie mieli głowę na karku i potrafili spełniać życzenia
każdego ze światów chroniących się podczas tej jednej nocy we wnętrzu ich
pałacu.
Ale przecież nie takich ekstrawagancji oczekuje się od
dekaefu…
Oj, taka mi się napisała polemika z dyskusją w Dyskusyjnym,
a ja przecież doceniam i kibicuję, z nadzieją, że będą rozmowy po, namiętne,
merytoryczne, ale i subiektywne… bez sztucznych granic. Dałem po prostu wyraz
swojemu resentymentowi, bo coraz mniej mówię, więcej słucham, a później w domu
przetrawiam…