A dla mnie jest to opowieść o hipokryzji, nieumiejętności
mierzenia się z prawdą i, co się z tym łączy, łatwości czy też naiwności, z
jaką dla świętego spokoju przyjmujemy do wiadomości pewne prawdy o tym
„najlepszym ze światów”, a to w tym celu, by nie mierzyć się z wyrzutami
sumienia.
I wiele innych tzw. wielkich tematów „Dziewczyna z igłą”
(r. Magnus von Horn) w sobie zawiera, ale o nich sporo się mówi, jak np.
o fundamentalnym źle systemowym związanym z kapitalizmem. Co, dla mnie lewaka,
nie jest oczywiście bez znaczenia.
Tak, to monolog Dagmary (Trine Dyrholm) odpowiada przede
wszystkim za to, co ten film mi zrobił.
Jej oskarżenie społeczeństwa. Które sprawia, że pozostałem z
przekonaniem, że społeczeństwo jest tak samo winne zbrodni jak ona. Ale, co
ważne, jej nie usprawiedliwiam. Jest zbrodniarką (specyficzne, że w rozmowach o
filmie często eufemistycznie pojawia się sformułowanie „to, co robiła” – w
wypowiedziach, których celem jest usprawiedliwienie jej czynu – „to, co
robiła”… taki unik przed stwierdzeniem, że mordowała dzieci, jakby
wypowiedzenie takich słów, że dzieci mordowała, miało pozycjonować rozmówcę
wśród wyznawców ruchu pro-life… „to, co robiła” to nie była aborcja, która w
świecie przedstawionym filmu możliwa przecież była, bo lekarz mówi, że już za
późno – czyli prawo na usunięcie ciąży do któregoś momentu przyzwalało, choć
oczywiście mogło to dotyczyć, niekoniecznie z tymże prawem w zgodzie, wyższych
sfer jedynie, z których kochanek Joachim Fielstrup) Karoliny (Vic Carmen Sonne)
się wywodził, bo przecież bohaterka tytułową igłą, jedną z wielu w tym filmie,
przerwać chciała ciążę sama, być może jednak nielegalnie – więc nie do końca to
jest jasne; ale to jest ten problem, czyniący z filmu van Horna aktualną
wypowiedź o wymowie politycznej). Z premedytacją. Z pełną świadomością
zbrodniczości swego procederu. Do tego stopnia, że tłumi wyrzuty sumienia
permanentnie zażywając eter czy też wąchając (?) naftę. Musi być naćpana, by
móc w miarę spokojnie żyć, by bez problemu racjonalizować swe poczynania. I nie
jest to okoliczność łagodząca. I to, co poniżej napiszę, także nie.
Dagmara jest produktem społeczeństwa. Tego, które w takim
uniesieniu moralnym ją atakuje i skazuje. I dlatego uważam, że jest to film o
hipokryzji społecznej. Całego społeczeństwa, nie tylko tego najbardziej winnego
czyli Jørgena, „sprawcy ciąży”. Nie tylko klasy, z której się wywodzi –
kapitalistów, właścicieli tamtego i naszego świata, i to niewątpliwie ten
uniwersalny wymiar tej, jak dystrybutorzy reklamują, „baśni” (baśniowe tropy
interesująco przedstawione są w Dwutygodniku). Choć oczywiście ten film także o
tym, dla niektórych przede wszystkim o tym.
Łatwo formułować zarzuty.
„Mówię, bom smutny i sam pełen winy”.
To nie jest oskarżenie tylko tamtego społeczeństwa. To
oskarżenie społeczeństwa w ogóle. Które dla świętego (?) spokoju jest w stanie
przyjąć do wiadomości nawet najbardziej naiwną wersję tak zwanej prawdy, by tylko nie stanąć sam
na sam z rzeczywistością, by uniknąć konfrontacji z jej niejednoznacznym, często bardzo ponurym obliczem. Nawet jeśli świat, w
którym jesteśmy zanurzeni, który tworzy tę naszą codzienną oczywistość, jest
pożałowania godny, nędzny, brudny, śmierdzący i jawnie niesprawiedliwy.
W tym wypadku tą naiwnością jest wiara w to, że na świecie
jest wielu lekarzy i prawników, ludzi powszechnie szanowanych, tak zwanych
ustabilizowanych życiowo mieszczan, którzy z radością wychowają kolejne
dziecko. Z otwartymi ramionami i w ogóle… I na osłodę jeszcze ten moralny
balsam na nasze sumienie wypowiadany na pożegnanie – „uczyniłaś dobrze”.
Wierzymy w to, w co chcemy wierzyć. Scedowując wyrzuty sumienia i karę na kogoś
innego.
Balsam czystego sumienia. O tym można by dużo, bardzo dużo.
Także o tym sumieniu zbiorowym. I znowu byłoby to na przeciwnym biegunie w
stosunku do prawicowych moralnych uniesień.
I przepraszam za to odległe skojarzenie. Nomadyczne
myślątko. Ale wynurzył mi się spod pamięciowej podłogi film „Misja”. Gdy ojciec
Gabriel przed kościelną katolicką komisją próbuje wyjaśnić postępowanie
Guarani, pierwotnych mieszkańców południowoamerykańskiej dżungli, którzy w
obliczu zagrożenia są w stanie pozbywać się dzieci, bo inaczej nie są w stanie
umknąć prześladowcom. I to oni są barbarzyńcami a nie moralnie czyści
kolonizatorzy promowani przez kościół oczywiście.
A także Kurtz z „Czasu apokalipsy” snujący swój wywód o
wyższości Wietnamczyków nad dwulicowymi moralnie mieszkańcami „cywilizowanego”
świata. Co ma swoje źródło oczywiście w „Jądrze ciemności” Conrada – gdy
zestawia on naiwne wyobrażenia mieszkańców Europy z realiami czarnego lądu,
czysty kołnierzyk szefa stacji z okrucieństwem kolonializmu.
Daleko odleciałem. Ale to jest ten temat – umiejętność bądź
jej brak konfrontowania się ze złem tego świata. Czy jego istotą?
Groza.
Horror
(niektórzy apodyktycznie i z determinacją wartą większej
sprawy są w stanie godzinami przekonywać cierpliwych interlokutorów do tej
genologicznej klasyfikacji tego filmu, dla mnie to bez znaczenia, mimo że
nomadyczne skojarzenia do tego słowa horror, które z ust Kurtza pada, gdy światu temu, żegnając się z nim, wystawia ocenę, mnie
przywiodły).
Ale Karolina jednak bierze Erenę z przytułku. Czy taki
indywidualny gest jest w stanie w istotny sposób zmienić ten świat. Nie. Ale
rewolucje, które wciąż niektórym w głowie, zmieniają jego oblicze kosztem
ogromu ofiar. A gest Karoliny czyni ten świat lepszym mimo wszystko.
Opowieść o tym filmie mogłaby pójść tropem narracji, śladem
obserwowania, jak konfrontacja ze złem tego świata przebiega w wymiarze
psychologicznym w wypadku wrażliwej bohaterki niegodzącej się na zło ale także
naiwnej, choć akurat ona nie miała szansy, by skryć się za maską mieszczańskiej
(czy tylko mieszczańskiej?) moralności, by uniknąć odpowiedzialności. Jak się
żyje po spotkaniu z taką Prawdą? Marlowe po konfrontacji z sercem ciemności…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz